Natalia Fiedorczuk-Cieślak po raz kolejny próbuje obnażyć miałkość i rozpacz, kryjące się w codzienności, zwykłym, „nie takim złym” życiu. Problem w tym, że gromadzi w nim tyle bolączek, że zaczyna tracić na wiarygodności zmieniając się w manifest punktujący wszystkie wady ludzi i świata. Ulga to powieść o tym, że większość naszych działań jest motywowanych poszukiwaniem ucieczki od cierpienia, jednak przynoszą one skutek odwrotny od zamierzonego. Im bardziej unikamy konfrontacji z bólem, tym bardziej komplikujemy sobie życie i przysparzamy kolejnych kłopotów. Widząc już na początku motto z Ciorana możemy się spodziewać, że na zbyt dużo optymizmu oczekiwać tu nie możemy.
Poprzednia książka Fiedorczuk – Jak pokochać centra handlowe poruszała wiele podobnych wątków, była jednak skupiona na zjawisku depresji poporodowej i pisana wyłącznie z perspektywy głównej bohaterki-narratorki, co usprawiedliwiało jednostronny, wąski ogląd rzeczywistości i schematyczność pozostałych osób biorących udział w akcji wyłącznie jako tło. Ten sam sposób prowadzenia narracji nie sprawdza się jednak, gdy świat przedstawiony staje się dużo bardziej rozbudowany, a więc i bohaterowie, przynajmniej pozornie, stają się autonomiczni.
Mamy więc fabułę – wychowywana przez samotną i oschłą matkę Karolina, nie potrafi uporać się z ciążącym na jej dorosłym życiu trudnym dzieciństwem. Podczas studenckiej wymiany w Berlinie poznaje Johana, z którym łączy ją wyjątkowe porozumienie, jednak po jednej przegadanej wspólnej nocy, szybko okazuje się, że jemu brak odwagi, aby zakończyć dla niej obecny związek. Widmo tej „prawdziwej”, niespełnionej miłości, zawiśnie nad jej kolejnymi relacjami z mężczyznami i spotęguje odziedziczone po matce zamknięcie i chłód. Pomimo tego ostatniego, Karolinie udaje się jednak stworzyć dobre małżeństwo z Marcinem. Problemy wracają, gdy okazuje się, że nie może ponownie zajść w ciążę. Syn nie jest łatwy, nie chce się uczyć, praca nie należy do fascynujących, dbanie o dom jest żmudne i powtarzalne, a do tego bez końca trwają polskie, ciemne, obciążające smutkiem pory roku, pełne błota i deszczu. To sytuacja wyjściowa i ona jak najbardziej nosi znamiona realności. Choć motyw niespełnionej, idealnej miłości wydaje się dość niebezpiecznie naiwny – Czytelnik ma prawo wątpić czy dla Karoliny życie z Johanem byłoby lepsze, skoro już na samym początku wybrał własną wygodę pomimo uczuć. Oczywiście, takie mityzujące nadawanie wielkiego znaczenia jednej rozmowie czy innemu wydarzeniu zdarza się często i w rzeczywistości. Problem w tym, że rozpoczynanie od niego książki ustawia początek i dalszą część w nieznośnie nachalnym „wszystko mogło potoczyć się inaczej”, w niewypowiadanym przez Karolinę pytaniu jakie byłoby jej życie, gdyby tamten mężczyzna podjął inną decyzję. Atmosfera jest przyciężkawa, chwilami może jest nudnawo, ale wszystko w granicach normy i tradycyjnych już w polskiej prozie utyskiwań na beznadziejność życia w kraju.
Gdy jednak na scenę wkraczają sąsiedzi Karoliny i Marcina fabuła zaczyna fikać koziołki. Po pierwsze – są zarysowani nieznośnie grubą kreską. On – pogrążony w triadzie biznes, kobiety i narkotyki, wiecznie poza domem, budujący swoją wartość na zamożności i atrakcyjności fizycznej, i ona – pochodząca z biedniejszej rodziny, zajmująca się domem i dziećmi. Gdy ona traci cierpliwość, on zaczyna uciekać się do fizycznej przemocy. Starając się pomóc sąsiadce, Karolina naraża się jej mężowi, a przez to sama staje się jego ofiarą. Gwałt wywołuje wstrząs, a gdy dziewczyna trafia do katolickiej grupy wsparcia, przekonuje się, że takich jak ona – zagubionych, przytłoczonych rolą, doświadczających przemocy – jest bardzo wiele.
Ulga opowiada o wielopokoleniowym, wszechobecnym doświadczeniu przemocy, która dotyka właściwie każdą z bohaterek powieści, bez względu na to jak różne są ich sytuacje życiowe. Zależność od mężczyzny, bez względu na to czy od jego uczucia czy jego okrucieństwa – przytłacza i niszczy każdą z nich, nawet matkę Karoliny, która miała odwagę odejść od męża. W konsekwencji, w świecie przedstawionym kobieca depresja i uzależnienie od leków (uspokajających, przeciwbólowych, przeciwmigrenowych etc.) jest stanem oczywistym i dotykającym praktycznie każdego. Kobiety nie mają szans żyć inaczej. Przemoc – zarówna ta cicha, jak i ta słyszalna z daleka – jest też jedną z odpowiedzi na pytanie, dlaczego nawet kobiety, które po urodzeniu dzieci wracają do pracy – w nieuchwytny sposób pozostają „zamknięte w domu”, ich wychodzenie do pracy nie oznacza uczestniczenia w świecie czy podejmowania fascynujących wyzwań. To tylko zwiększa stres czy podołają z obowiązkami, które czekają na nie w domu. Jak na ironię akurat Karolina ma męża, który jest całkiem w porządku, choć oczywiście również ona spełnia pewne stereotypowe role – gotuje, rytualnie wysłuchuje problemów Marcina i bierze na siebie ciężar wychowania syna. Wszystko jednak przytłacza depresja i chłód, którym Karolina asekuruje się przed światem.
W Uldze wracają również wątki z pierwszej książki Fiedorczuk, związane z rolą macierzyństwa w życiu kobiety. Dzieci niezmiennie pozostają dla kobiety źródłem nadziei i frustracji jednocześnie. To potężny ładunek emocjonalny, z którym bez wsparcia naprawdę trudno jest sobie poradzić. Dziecko nie jest sprzymierzeńcem w walce o stabilny stan psychiki matki, lecz autonomiczną jednostką, komunikującą swoje potrzeby; trzeba mieć siłę, żeby postawić im odpowiednie granice.
Osobną kwestią w powieści pozostaje rola religijności, która z jednej strony okazuje się nieoczekiwanym miejscem ucieczki, przynoszącym ulgę wielu kobietom, równocześnie jednak nie jest automatem od pocieszenia, co Karolinie szybko przynosi zawód. Trudno mi postrzegać Ulgę jako książkę przede wszystkim o duchowości, jak w wywiadach wypowiada się na ten temat autorka. Jej bohaterka w czasie gwałtu przeżywa wstrząs, w jego wyniku przeżywa wrażenie oddzielenia się od własnego ciała, to pozwala jej ocalić wrażenie, że jej wnętrze nie zostało skalane tak jak jej ciało, że uchroniła siebie. Ten moment, określany przez samą autorkę jako mistyczny, jest wyjątkowy i pomaga jej walczyć z doznaną traumą w początkowym okresie, ale już religijna grupa wsparcia prowadzona przez niewierzącą terapeutkę, jest raczej doświadczeniem coachingu niż religii – prowadząca mówi kobietom, co mają robić, żeby w ich życiu było lepiej podpierając się autorytetem kościoła, same modlitwy pozostają już jednak tylko rodzajem okolicznościowego sztafażu. Możliwość poważnej rozmowy o niby radykalnym nawróceniu Karoliny przekreśla jej ostateczna decyzja przedstawiona w zakończeniu powieści. Nie wiadomo czy dokonana przy zdrowych zmysłach czy strącająca bohaterkę w ostateczne szaleństwo. Wybaczenie jest jednak pozorne, pozostaje pustymi słowami, jeśli krzywdzimy mówiąc, że wybaczamy.
O czym zatem jest ta książka? Myślę, że stara się powiedzieć bardzo dużo o zagubieniu współczesnego człowieka, polskich realiach, pokoleniu, które po studiach wylądowało w korporacjach, z zaciągniętymi na całe życie kredytami, w stresie, z którym nie wiedzą teraz co zrobić. Dla mnie nie jest to książka o duchowości. Gdybym miała formułować takie uogólnienie, powiedziałabym, że Ulga jest o specyficznej sytuacji współczesnej kobiety, która gubi się w nadmiarze ról, które wszystkie chciałaby, bądź ma wrażenie, że musi, wypełnić perfekcyjnie – jako pracownica, żona, matka czy córka. To nadmiar, który doprowadza do nieustannych kolizji i który łatwo może sprawić, że pośród ról zniknie sam człowiek, stając się wypalonym automatem do wypełniania obowiązków. To chyba najważniejsze, co udaje się w tej książce powiedzieć Fiedorczuk.
Niestety jednak, sama autorka gubi się trochę w pomysłach na fabułę i bohaterów. Stereotypowi sąsiedzi – zwróćmy uwagę, że bita przez Jacka Alicja jest z biedniejszej rodziny, słabiej wykształcona i ubiera się trochę kiczowato, z założenia przegrywa zatem z wyniosłą, korporacyjną księżniczką noszącą wyłącznie czerń i nieposiadającą dzieci. Pogmatwany wątek doświadczenia religijnego, który przynajmniej z mojej perspektywy nie zostaje poprowadzony do końca logicznie. Nakręcająca się spirala agresji i potęgujące cierpienie Karoliny poronienie. To wszystko sprawia, że pod koniec książki znajdujemy się w momencie, z którego trudno wybrnąć, a rozwiązanie, które proponuje autorka, pozostaje przerysowane i oderwane od rzeczywistości. A przerysowanie wyobcowuje czytelnika, pozwala mu uznać, że sprawa go nie dotyczy.
Możliwe, że Fiedorczuk chciała powiedzieć zbyt wiele na poziomie publicystycznym, poruszyć zbyt wiele problemów na raz, czego konstrukcja fabuły nie była w stanie udźwignąć. Nagromadzenie traum nie pozwoliło na przykład wyjść z cienia mężowi Karoliny, Marcinowi, i ich małżeństwu, które ma do rozwiązania poważne problemy, choć nie są one tak spektakularne jak to, co dzieje się u sąsiadów. Czasem myślę, że takiej powieści, która zatrzymałaby się na poziomie tego mniejszego, codziennego cierpienia, bardzo by nam było trzeba. I taką książką, w pewnym stopniu, było Jak pokochać centra handlowe – pokazujące jak skomplikowane emocjonalnie bywa macierzyństwo.