Octopus Film Festival jest jak hipsterska gra terenowa. Kierunek wyznaczają majaczące na horyzoncie, wygięte łokcie stoczniowych dźwigów. Rozproszone grupki festiwalowiczów suną tu i ówdzie przez porośnięte trawą nieużytki, jak zombie w postapokaliptycznym filmie. Wyglądają spomiędzy ceglanych budynków, przechodzą przez nadszarpnięte ogrodzenia. Przecinają równinę pieszo, samochodami, na motorach i rowerach. Wygląda to tak, jakby to, co zostało z ludzkości, skupiło się na tej niewiarygodnej przestrzeni i plądrując ją, tworzyło w niej alternatywne królestwo. Nie wiadomo, które znaki ostrzegające przed niebezpieczeństwem lub zakazujące wstępu są aktualne, a które nie – pozostaje to przetestować, włazić i ingerować. Wieczorem zza kolorowych piramid kontenerów wybrzmiewa muzyka i gwar, nad imprezowym tłumem wznoszą się podświetlone, monumentalne cielska stalowych kadłubów. W tym uniwersum nazwy też nie brzmią realnie: Martwa Wisła, Mleczny Piotr, ulica Elektryków, Luks Sfera. Bo Octopus to swoista, postindustrialna Kraina Czarów.
Przestrzeń jest zdecydowanie jednym z głównych bohaterów tego festiwalu, ale to, co przez pięć dni rozgrywa się w jej ramach, pod żadnym względem nie uchybia jej oryginalności. Programerskie zacięcie Octopusa to, na tle pozostałych imprez filmowych w Polsce, absolutny unikat. Przy takiej formule i inwencji, jaką wykazali organizatorzy – z Krystianem Kujdą i Grzegorzem Fortuną na czele – trudno nie wypaść przy Ośmiornicy na establishmentową ciotkę-klotkę. Swoją dziewiczą edycją Octopus udowodnił, że chce być świętem kinofilii w najczystszej, euforycznej formie: podważać granice i badać nowe grunty, ale nie kosztem męki widza – na zasadzie „sprawdź, ile jesteś w stanie znieść, żeby udowodnić, jak bardzo kochasz kino” (no, chyba że ktoś boi się zombie): priorytetem jest tu szalona, postmodernistyczna zabawa.
A Ośmiorniczym mackom nie brak polotu. Dzięki nim skrajnie standardowe centrum handlowe na przedmieściach zamienia się nocą w zombieland, po którym żywe trupy grasują na wrotkach i wylewają się z Caddilaków, wyłapując piszczące ofiary (mowa o seansie Świtu żywych trupów w Centrum Handlowym Osowa); plenerowy pokaz Mad Maxa uświetnia najprawdziwszy miotacz ognia; uczestnicy zagadkowego Seansu Ukrytego nie wiedzą, dokąd wiezie ich rozklekotany Ikarus, dopóki pod osłoną nocy nie dotrą na miejsce (jak się okazuje: portu przeładunkowego, w którym obejrzą Coś Johna Carpentera). Cieszą nawet tak drobne rzeczy, jak prykająca na stoczniowym pustkowiu maszynka do popcornu. Większość projekcji odbywa się w znakomicie zaaranżowanych, nieczynnych już halach i warsztatach, więc niepokojący klimat z filmów przebija na rzeczywistość, co daje efekt immersji lepszy niż VR.
Niech was jednak nie zwiedzie ten rozrywkowy sztafaż: wszystko tu jest poparte solidną, filmoznawczą refleksją. To kolejna zaleta Octopusa: projekcje poprzedzają błyskotliwe i wygłaszane ze swadą prelekcje, które umożliwiają widzom świeże i pogłębione spojrzenie na prezentowane filmy. O ile inaczej ogląda się kuriozalną Bestię o milionie oczu (sekcja Najgorsze filmy świata) wyprodukowaną przez papieża kina klasy B, Rogera Cormana, wiedząc, że powstała w 4 dni, a zwróciła się w tydzień? A Film o piratach (sekcja Najdziwniejsze musicale) ze świadomością, że jego reżyser do końca uważał go za absolutne arcydzieło i przy swojej angielskiej stateczności nigdy nie zdał sobie sprawy ze wszystkich seksualnych aluzji, jakimi usiane były pisane pod amerykańskie nastolatki teksty piosenek, z fenomenalnym Pompując i dmuchając na czele? Czy oglądaliście pierwszy film pornograficzny w historii kina albo zastanawialiście się kiedyś, jak właściwie zmieniało się kino pornograficzne na przestrzeni dwóch stuleci swojego istnienia? (Wykład Antoniego Ruszkowskiego). Twórcy Octopusa pobudzają u widza ciekawość i instynkt odkrywcy. Bo nikt tu nie ma na celu oddzielania gniotów od arcydzieł, do wszystkiego podchodzi się jak do godnego uwagi fenomenu, w duchu demokratycznego nurtu „nowej historii kina”.
I tak w sekcji Nowe kino gatunkowe zobaczyliśmy kilka świeżych, oryginalnych festiwalowych tytułów (w tym niemiecki „thriller psychoanalityczny” Luz, polsko-estońską średniowieczną baśń Listopad i amerykański post-horror, Endless); pod szyldem Hali odlotów przywołane zostały narkotyczne klasyki (między innymi Głowa do wycierania Davida Lyncha i Brazil Terry’ego Gilliama); cykl Wymarłe gatunki odkopał z grobu po perełce spaghetti westernu, giallo, poliziottesco i filmu kanibalistycznego; w ramach Najgorszych filmów świata Jacek Rokosz zaprezentował dwa absurdalne wykwity amerykańskiej popkultury lat 50., w których kosmiczne bestie przypominają nieudane szmaciane zabawki; wówczas pokazywane razem na seansach łączonych, tzw. double feature, a Michał Oleszczyk wybrał cztery Najdziwniejsze musicale. Poza tym widzowie mogli zobaczyć filmy Waleriana Borowczyka, dokumenty o historii kina i wziąć udział w niepowtarzalnych pokazach specjalnych (do wymienionych wcześniej należy dodać seans legendarnego The Room z czytającą na żywo polskie dialogi Krystyną Czubówną!).
Stosunkowo niewielki objętościowo program Octopusa jest ogromną zaletą. Tutaj na padające pod koniec dnia pytanie, co dziś widzieliście, obędzie się bez bolesnego i upokarzającego przekopywania pamięci; zapamiętacie konkretne tytuły i związany z nimi kontekst, bo każdy seans ma tu rangę wydarzenia. Publiczność udowodniła, że docenia takie podejście, o czym świadczą błyskawicznie wyprzedane bilety i fala wyrażanych rozmaitymi (wirtualnymi i real-life’owymi) kanałami zachwytów.
Gdyby Foucault dożył pierwszej edycji Octopusa, wziąłby go za modelowy przykład ilustracji swojej teorii o heterotopiach: miejscach, które przenoszą nas w inny wymiar, w które wpisane są zupełnie odrębne porządki czasoprzestrzenne. Doświadczenie uczestnictwa w Octopusie jest doświadczeniem kinofilskiej heterotopii. Na festiwalowej mapie kraju pojawił się nowy gracz i ciężko byłoby sobie wyobrazić bardziej imponujący start. Ośmiornica przejęła gdańską stocznię i już nie mogę się doczekać niespodzianek, jakie zgotuje nam w przyszłym roku!