22 maja poznamy laureata Międzynarodowej Nagrody Bookera, o którą konkuruje sześciu nominowanych z Francji, Korei Południowej, Węgier, Hiszpanii, Polski i Iraku. Wśród nich Virginie Despentes: eks-prostytutka, eks-punkówa, reżyserka i kobieta pióra. Pierwszą książkę opublikowała jeszcze w latach 90., ale odkąd trzy lata temu nakładem wydawnictwa Grasset ukazała się jej ósma powieść, pierwszy tom trylogii Vernon Subutex (we Francji wyszły już wszystkie trzy, w Polsce na razie dwa), nikt nie miał wątpliwości, że narodziła się nowa ikona współczesnej francuskiej literatury. Literatury, która coraz częściej i chętniej demitologizuje swoją oświeconą ojczyznę. Ale nikt – nawet bóg cyników Michel Houellebecq – nie zrobił tego do tej pory tak, jak ona.
Vernon, czyli Paryż
Podszyta empatią przenikliwość Despentes jest jednak daleka od mizantropii autora Uległości, z którym często się ją zestawia. Vernon Subutex to bezkonkurencyjna kronika aktualnego stanu ducha francuskiej stolicy. O ile Houellebecq pokazuje współczesny Paryż z jednolitej perspektywy – oczami inteligenta – o tyle Despentes stawia na polifoniczność, przybierając punkty widzenia rozmaitych postaci i wnikając tym samym w strukturę klasową społeczeństwa. Jednocześnie jest grabarką świata, który zarówno ona, jak i jej bohaterowie pamiętają z czasów młodości; późnych lat 80., złotej ery punka i rocka, kiedy w Paryżu można jeszcze było mieszkać, nie będąc bogatym. Dziś to miasto, które „jeśli chodzi o ludzi po czterdziestce, toleruje wyłącznie dzieci kamieniczników”, bo nikogo nie stać na życie w niegdysiejszej stolicy cyganerii.
Czterdziestoparoletni Vernon zostaje, bo nie założył rodziny, wymagania ma więc ograniczone, poza tym jest zwierzęciem miejskim i życia na prowincji sobie nie wyobraża. Nawet kiedy po 25 latach musi zamknąć swój legendarny sklep z płytami, których nikt już nie kupuje i przez jakiś czas utrzymuje się z wyprzedawania zawartości magazynu na eBay’u. Dopóki żyje jego niegdysiejszy kumpel z zespołu, obecnie gwiazda pop-rocka Alex Bleach, Vernon ma zapewnione comiesięczne przelewy, które pokrywają mu czynsz. Ale pewnego dnia media donoszą o samobójstwie Alexa w hotelowym pokoju i niedługo potem Vernon zostaje eksmitowany z mieszkania. Zarzuca na ramię torbę – a w niej taśmy z konfesyjnym nagraniem Alexa, którego nigdy nie obejrzał, ale które w obliczu początków narastania legendy przedstawiają coraz większą wartość materialną – i opuszcza swoją kwaterę.
Tak rozpoczyna się swoisty „couchsurfing” Subutexa po metrach kwadratowych jego rówieśników: od byłej dziewczyny przez od lat zaniedbywanych znajomych. Wpraszając się kolejno w ich cztery ściany, Vernon kupuje bilet w pierwszym rzędzie na spektakl o tym, czym stało się jego pokolenie. Lewicowe sztandary wymienione na prawicowe intuicje, a wola krzewienia rewolucji na chomiczy kołowrotek, którym dzień w dzień napędza się małą stabilizację (rozumianą jako trzymanie głowy nad powierzchnią przy absurdalnie temu niesprzyjającym rynku pracy i kosztach życia). Samotność i niepewność jutra przykrywana jest warstwą codziennej rutyny, w której pocieszające jest to, że przypomina rutynę tysięcy innych mieszkańców tego równie magicznego, co bezlitosnego miasta.
Paryż, czyli bezdomność
Bo właśnie o tym jest Vernon Subutex: o nieustannym stąpaniu na granicy wykluczenia. Trylogia Despentes dosadnie zamyka XIX-wieczny etos Paryża flanerów i wprowadza go w nowy literacki rozdział, równie epicki i kulturotwórczy, co poprzednie: Paryż bezdomnych i Paryż lęku przed bezdomnością.
Każdy, kto w ciągu ostatnich kilku lat dłużej przebywał w stolicy Francji wie, o czym mowa. Tym, którym miasto znane jest od strony broszurowo-turystycznej, Vernon Subutex umożliwi wniknięcie w jego psyche. Bo Paryż to wciąż intelektualna stolica Europy i symbol kultury wysokiej. Ale Paryż to też, bardziej niż kiedykolwiek w powojennej historii, wystawa nędzy. Podczas codziennego biegu potyka się o nią co krok, a nagromadzenie Sontagowskich „obrazów cudzego cierpienia” wzrosło razem z napływem imigrantów. I, jak wszystkie cywilizacyjne choroby – jak zagrożenie wybuchem w metrze, w którym spędza się przeciętnie dwie godziny dziennie czy świętą wojną na sobotnim koncercie – z czasem się je oswaja. W końcu mijany co wieczór rząd brudnych śpiworów przytulonych do murów XIX-wiecznych kamienic zrasta się w jedno z paryskim brukiem, z migoczącymi światłami miasta, wylewającymi się z knajp hipsterami. W bogatych, lewobrzeżnych dzielnicach, które również służą za uliczne sypialnie (np. na ciągnącym się przez V, VI i VII dzielnicę bulwarze Saint Germain), a gdzie w nocy mało co zakłóca spokój, instynktownie zwalnia się przy nich kroku, ścisza się głos, jakby wchodziło się w czyjąś przestrzeń. A kiedy po tym chodnikowym slalomie zamyka się za sobą drzwi mieszkania, pojawia się myśl: ile właściwie mnie od tego dzieli? 1000, 5000 euro? Jeden, dwa zaległe czynsze, jeden, dwa niefortunne przypadki? I choć Vernon nie jest Romem ani syryjskim imigrantem, to w Paryżu samo niebycie Paryżaninem, „dzieckiem kamieniczników”, lecz przeciętnym prekariuszem, to taniec nad przepaścią. Próba wynajęcia mieszkania przypomina tu rozmowę o pracę w Dolinie Krzemowej albo casting do pierwszoplanowej roli w kolejnej rodzimej produkcji Canal+. Na samą wizytę potencjalnego lokum nie można stawić się bez kompletnego dossier (a w nim: potwierdzenia umowy o pracę na czas nieokreślony, pokwitowania uregulowanych rachunków za wodę i prąd z ostatniego roku, pisemnego poręczenie gwaranta o francuskim obywatelstwie i wielu innych), z którym to następnie zajmuje się miejsce w wijącej się po klatce schodowej kolejce. Właściciel wybiera i przebiera, ale w 90% wygrywa po prostu ten, kto udokumentuje większe zarobki. Jeśli prekariusz jakimś cudem przejdzie eliminacje, to przy wysokości czynszów zestawionej ze średnią przychodów najczęściej oznacza to start życia „o jedną wypłatę od bezdomności”[1]. Do tego dochodzi fakt, że większość umów o najem chroni przede wszystkim najemcę, dając mu prawo łatwego wydalenia lokatora, co właściciele tłumaczą zasadą ograniczonego zaufania do wszelkiej maści obcokrajowców o niejasnych celach i statusie, którzy liczą na zagrzanie miejsca w stolicy Francji.
„Ma przed sobą Paryż widziany z tak wysoka, że wydaje się gościnny” – jak ujmuje to Virginie Despentes na początku drugiego tomu, kiedy Vernon spogląda na miasto ze swojej nowej siedziby: ławki na wzgórzu Bergeyre.
Bezdomność, czyli rewolucja
To właśnie w drugim tomie bezdomność staje się wyborem. Dotychczasowe obserwacje sprawiają, że Vernon zmienia perspektywę i dobrowolnie wyemancypowuje się ze świata, w którym do tej pory próbował znaleźć sobie miejsce. Cztery ściany innych ludzi zaczynają mu przeszkadzać, dusi się w nich, bo wypełnia je wydzielany przez lokatorów strach przed utratą, przed możliwym runięciem misternej konstrukcji drobnomieszczańskiego żywota. „Czuł ich niedolę, bolączki, panikę, że nie staną na wysokości zadania, że ktoś ich zdemaskuje, ukarze, że będą odczuwali brak; to działało na niego jak pyłki kwiatowe: przenikało do wnętrza i nie pozwalało oddychać. Więc nie, naprawdę, nie miał najmniejszej chęci zamieszkać u któregoś z nich”.
Po jakimś czasie Vernon przekuwa bezdomność na styl życia. Świat SDF-ów (fr. sans domicile fixe, bez stałego adresu) w opozycji do świata zamkniętego w paryskich mieszkaniach to przestrzeń autentycznych emocji. Oprócz prawa silniejszego krąży w nim też empatia, szczupłe, ale szczere gesty wzajemnego wsparcia i poczucia odpowiedzialności za innych. „Kurwa, nie jesteśmy ludźmi, jeśli nas nie obchodzi, co się z kimś stało” – pociąga nosem Olga, kiedy jej sąsiad ze squatu przy torach z dnia na dzień znika bez śladu. Z czasem bezdomność staje się wyznaniem, a do Vernona, który razem z innymi kloszardami stacjonuje w parku Buttes Chaumont, niczym uczniowie pielgrzymują zebrani podczas couchsurfingowej odysei starsi i nowsi znajomi. Despentes bawi się tym konceptem współczesnego apostolstwa; członkowie świeżo uformowanej dream team nagle stają się poruszeni, zainspirowani, Vernon zaszczepia w nich ducha celowości i przygody. Ducha rewolucji – prawie jak za czasów młodości. Tylko tym razem nie społecznej – to koniec końców również opowieść o kryzysie wspólnotowości, o tęsknocie za epoką solidarności i komunitaryzmu – ale duchowej, w której izolacja od społeczeństwa nie jest karą, lecz deską ratunku. Patentem na to, żeby wyleczyć się z immanentnego strachu. I tak Vernon z „człowieka zbędnego” staje się elementem oczyszczającym, zbawicielem. Od czasu drastycznego wyziębienia i choroby, którą przypłacił pierwsze tygodnie życia na ulicy, miewa halucynacje zbliżone do stanów mistycznych. Kiedy wieczorami robi za DJ’a w parkowej knajpie, cała jego banda i nowicjusze, którzy na własnej skórze chcą przetestować legendę Subutexa, tańczą jak w obrzędowym transie.
Miejskie wielogłosy
Wiele już napisano o byciu „przegrywem” jako o strategii antykapitalistycznego oporu – ostatnio temat odświeżył „Dwutygodnik”[2] znakomitym cyklem pod tym samym tytułem. Z punktu widzenia systemu Vernon jest właśnie takim przegrywem i w tym tkwi jego magnetyzm: uwalnia innych od tyranii sukcesu. W książce The Queer Art of Failure Jack Halberstam pisał o porażce jako o narzędziu sprzeciwu, „broni słabych” w erze państw postopiekuńczych. Vernon jest tego myślenia emanacją: przegrywa, bo może, bo na gratyfikacji przez system mu nie zależy. I pociąga za sobą pozostałych. Ostatecznie cała paczka (wśród „wyznawców” Vernona poza kloszardami znajduje się eks-gwiazda porno, stąd finansowy bufor) decyduje się opuścić Paryż i żyć w trybie nomadycznym, organizując, od Wogezów po Korsykę, tajne imprezy, na których Vernon miksuje muzykę. „Będziemy leserami. Nie zamierzamy być bohaterami. Nie będziemy wielkimi zdobywcami. Nie chcemy terytoriów ani żadnych sztandarów. (…) Jesteśmy pokonani i są nas tysiące. Poszukamy przejścia”.
W Vernonie Subutexie Despentes mapuje Paryż na nowo. Drugi tom wprowadza na łono francuskiej literatury topografię prawego brzegu Sekwany; najbardziej multikulturowych, najciekawszych i najmniej zamożnych dzielnic. Miejsc, w których najlepiej unaocznia się społeczna zmiana, mechanika gentryfikacji, wielowarstwowość paryskiej tkanki miejskiej. Vernon Subutex to portret dzisiejszego Paryża – równie romantycznego, co brudnego molocha, a sam Vernon jest jego synekdochą – częścią, która stoi tu za większą całość. W pierwszym tomie w pewnym sensie bierze na siebie krzyż Paryżan, a w drugim nosi go lekko, bo nie kryje się w tym żaden „projekt”.
Na poziomie urbanistyczno-środowiskowej obserwacji dzieło Despentes zbiega się gdzieś ze świeżo wydanymi Innymi ludźmi Doroty Masłowskiej. Siła trylogii Francuzki również w ogromnej mierze oparta jest na eksploracji języka, dawaniu świadectwa bieżącej francuszczyźnie, z jej modnymi powiedzonkami i kolokwializmami. Autorki łączy też to, że nie wypowiadają się spoza opisywanej rzeczywistości, ale z jej środka. Obydwie lekką ręką czerpią z klasowego rozwarstwienia swoich stolic, wyławiając z nich atrybuty: u Masłowskiej drobna patola z blokowiska, dieta pudełkowa, gluten, xanax, smog i Ukraińcy; u Despentes „bobosi” (bourgeois-bohème, czyli burżujska cyganeria), produkty marki Monoprix, faszystowskie małolaty, autokary z chińskimi turystami i Romowie. U obydwu: dantejsko-dehumanizujący potencjał centrów handlowych i węzłów komunikacji miejskiej, w których najjaskrawiej przejawia się uniformizacja stylu życia („Ma wrażenie, że jest szczurem tak wytresowanym, by biegać do laboratorium, które go zatrudnia” – przemyka przez głowę koledze Vernona, kiedy zmierzając do pracy toruje sobie drogę przez ludzki strumień płynący podziemnymi arteriami stacji Châtelet).
Postać Vernona Subutexa już na dobre zaczyna funkcjonować jako kulturowe odniesienie i synonim pewnej kondycji, nowa karta paryskiej Ludzkiej Komedii. „Wszyscy mamy w sobie Subutexa”, wypisano na witrynie księgarni Gibert Joseph w XVIII-ej dzielnicy Paryża. Niewykluczone, że czas będzie to tylko przytwierdzał.
Hasztag Vernon.
- „Nawet jeżeli najemca nie jest bezwględnym kapitalistą, czynsze osiągnęły taki poziom, że osobom gorzej zarabiającym zjadają znaczną część wynagrodzenia, skazując je na wieczne bycie o jedną wypłatę od bezdomności” –chociaż tekst Magdy Działoszyńskiej dotyczy zjawiska bezdomności w San Francisco, wiele z opisywanych przez autorkę realiów społecznych można by odnieść również do Paryża. Por. Magda Działoszyńska, Święty Franciszek by na to nie pozwolił, Pismo, nr 04.↵
- Zob. „Dwutygodnik”, cykl Przegryw↵