Tekst jest drugą częścią cyklu Alfabet reakcyjny, który zaczął się tradycyjnie, od A i B, czyli Marty Antoniak i Tomka Barana – dwójki artystów, którzy dzielą pracownię. Każde z nich opowiedziało mi o swojej pracy artystycznej, każde też miało za zadanie wskazać mi jednego (dowolnie wybranego) twórcę lub twórczynię z Krakowa, z którymi ich zdaniem powinnam się spotkać – interesowały mnie też uzasadnienia ich wyborów. Te dwa początki otworzyły mi dwie serie spotkań z krakowskimi artystkami i artystami. Jedna linia zaczęła się od Marty Antoniak, druga od Tomka Barana, w każdym kolejnym odcinku będą się one pojawiać obok siebie. Alfabet reakcyjny jest próbą stworzenia aktualnej mapy krakowskiego środowiska: poruszając się po wyznaczonych mi przez artystów ścieżkach patrzę nie tylko na ich prace i poszukiwania artystyczne, ale i na łączące ich relacje.
Zawada
W pracowni Michała Zawady ląduję z polecenia Ireny Kalickiej: to właśnie on porusza w swoich pracach zapowiedziane odległe i zaskakujące rejony. Chociaż Michał Zawada ma swoją pracę głęboko przemyślaną, o wielu obrazach, tematach i cyklach, mówi, że mu się „przydarzają”. Od dłuższego czasu te zdarzenia doprowadzają go do punktów styku między naturą a człowiekiem: interesują go pozostałości dawnych cywilizacji, które po latach rodzi ziemia i mit o wielkim dębowym lesie, na którym swoją tożsamość narodową oparli Germanie. W Polsce fotografował Puszczę Białowieską, a zdjęcia tego szczególnego lasu zestawiał ze zdjęciami gipsowych głów, które w trakcie I wojny światowej służyły do badań nad rasą. Na jego obrazach natura łączy się z ideologią.
Ostatnio „przydarzają” mu się wulkany – malowane ze zdjęć (współczesnych i archiwalnych), schematycznie. Wulkan to oczywiście do dziś nieokiełznana siła natury, ale i symbol rewolucji: jego wybuchu nie da się opanować, zmienia krajobrazy, zatrzymuje samoloty, a jednocześnie, pod warstwą lawy, już za zawsze unieruchamia to, co było. Wulkany, które tak fascynowały romantyków, wydają się zresztą kontynuacją różnych, o wiele wcześniejszych zainteresowań Michała Zawady. Malował i ludzi uchwyconych na zdjęciach post mortem, i zdejmujące wulkaniczną warstwę rentgenowskie zdjęcia najsłynniejszych obrazów. Rozbijał obraz na kolory z palety drukarzy – cyjan, magentę i żółty, ale też – analizował jak przemoc odbija się na żywych organizmach (a konkretnie: na członkach austriackich korporacji studenckich, którzy całe życie nosili na twarzy blizny po pojedynkach).
Obrazy Michała, jego własnym zdaniem, nie działają samoistnie. Liczy się kontekstualizacja – opowieść, która za nimi stoi, wynikająca zazwyczaj z badań przeprowadzanych przez samego artystę. Zawada jest nie tylko malarzem, ale i historykiem sztuki, przez co swój własny proces twórczy wydaje się poddawać nieustannej analizie. Jego pracownia, choć jak wszystkie inne pełni też rolę magazynu, daje wgląd w poszukiwania artysty. Powieszone na ścianach obrazy – od tych z najwcześniejszych cykli Cienie czy Winterreise, aż po te, nad którymi pracuje dziś, uzupełniają się. Przedziurawiona koszula Maksymiliana I, cesarza Meksyku, odbija się w zaskakującym nokturnie, obrazy podejmują ze sobą dyskusję. Dyskursywna metoda stała się zresztą znakiem rozpoznawczym Michała Zawady na innym polu jego działalności, czyli w pracy dydaktycznej. O studentach, z którymi pracuje, mówi się, że są zaskakująco wygadani, że nie tylko malują, ale też potrafią o swoich pracach opowiadać.
Michał, jak wielu wspomnianych w tym cyklu artystów, jest absolwentem pracowni profesora Andrzeja Bednarczyka, którą od sześciu lat współprowadzi. Kiedy mówi o pracy ze studentami, używa serio i z przekonaniem słów: „To dla mnie zaszczyt”. Dla pokolenia młodych artystów, niedawnych absolwentów, Zawada jest niezbędnym elementem stylu tej pracowni: kształtowanego przez rozmowę, a nie przez krytykę czy korektę. W pracowni Bednarczyka studentów traktuje się jak artystów, a nie jak uczniów: to oni wypracowują sobie program, nie realizują zadanych ćwiczeń. Profesor i asystent mówią o sobie, że są akuszerami pomysłów, i to akuszerami na telefon: można się do nich zgłosić zawsze, ale inicjatywa ma być po stronie młodego twórcy.
Michał mówi, że w trakcie studiów wpływ miały na niego dwie rzeczy: rozmowy z Tomkiem Baranem, prowadzone kiedy pracowali sztaluga w sztalugę nad swoimi dyplomami i spokojnie testowali na sobie pomysły, a także rozmowy pozamalarskie, prowadzone z profesorem Bednarczykiem i Witoldem Stelmachniewiczem. „Czasem – mówi – dopiero teraz widzę, że te rozmowy, prowadzone obok obrazów, zamiast korekty, w których pojawiały się zupełnie inne wątki, miały największy wpływ na moją pracę.” Michał długo nie może się zdecydować, czyją pracownię powinnam odwiedzić jako kolejną. Wymienia kolejne osoby (i tu trzeba zaznaczyć: głównie absolwentów pracowni!), aż w końcu decyduje się wysłać mnie do pewnego malarza. Dlaczego? Michał tłumaczy: „Znam jego twórczość od akademickiego powijaka. Jest zupełnie inny niż ja: w malowaniu, w myśleniu o sztuce, jesteśmy różni pod każdym względem. Spotkania z nim zawsze były dla mnie otwierające, pokazywały mi inną perspektywę.”
Kręcicki
Z rekomendacji Michała Zawady trafiam do siedziby galerii Potencja, czyli do pracowni dzielonej przez Karolinę Jabłońską, Tomasza Kręcickiego i Cyryla Polaczka. Choć celem moich odwiedzin jest spotkanie z Kręcickim, nie mam szczególnych wątpliwości, że zostanę tu na dłużej, choćby na potrzeby alfabetu. Potencja, założona przez trójkę malarzy zaraz po studiach, jest w tym momencie jedyną w Polsce galerią, która wydaje swoje czasopismo („Łałok”, połączenie słów „łał” i „ok”, dotychczas ukazały się dwa numery) i jest studiem filmowym. W czterech pokojach przy Rakowickiej mieszczą się trzy pracownie i przestrzeń wspólna, czyli faktyczna galeria, w trakcie mojej wizyty wypełniona Flounderingiem Cyryla Polaczka. Widmo Potencji, czyli kolektywnego działania, wisi nad całym naszym spotkaniem. Chociaż wszyscy członkowie grupy pracują nad własnymi rzeczami (głównie malarstwem), granica między konkretnymi nazwiskami zaciera się – nie tyle w stylu, bo tu każdy ma własne znaki rozpoznawcze – ale w postrzeganiu. Przekleństwo popularności?
Z Tomkiem Kręcickim niemal bez przerwy krążymy wokół Pralki, którą widziałam po raz pierwszy na wystawie najlepszych dyplomów Akademii Sztuk Pięknych w Pałacu Sztuki. Ta pralka, jak mówi on sam, to dobry punkt wyjścia do rozmowy o jego malarstwie, chociaż to żaden punkt przełomowy – obrazy z przedmiotami codziennego użytku malował już wcześniej. Okienko pralki to idealne koło: w tym kole mieszają się barwy, tworząc abstrakcyjny wzór. Pralka pozostaje bez wątpienia pralką, ale w środku Kręcicki pierze nie ubrania, a kolory, uważnie przyglądając się, co może z tego spotkania wyjść. Takie zabawy malarstwem: solarny palnik gazowy na kuchence, szczoteczka i pasta (rozmiarów naturalnych), koperta namalowana na pomiętym płótnie, zajmują go od czasu studiów na Akademii. W pracowni przekopujemy się przez pudła starych obrazów (zdaniem Kręcickego – największy plus malowania małych formatów to łatwość składowania, i faktycznie, całe studia mieszczą się w kilku kartonach), gdzie kryje się więcej rzeczy.
Na ścianie ogromne kapcie, nad którymi pracuje, drugie podejście do obrazu podrzucania naleśnika, nowy obraz z kosmicznej serii Tabletki. Codzienność przetworzona, powtórzona, spłaszczona i powiększona. Tomasz Kręcicki bawi się rzeczywistością tak, jak ma na to ochotę, patrzy na przedmioty z różnych perspektyw, obserwuje je uważnie, dostrzega podobieństwa. Pralka ma w środku okrągłą paletę, księżyc staje się tabletką, Sztuczne światło okazuje się włącznikiem. Jeśli pojawiają się ludzie, to raczej we fragmentach, widziani z boku, od tyłu, w zarysie. Nowa nowa rzeczowość?
Tomek żałuje, że dostał się na Akademię Sztuk Pięknych za drugim razem. „Myślę, że gdybym poczekał jeszcze rok, już zupełnie by mnie to nie obchodziło, jeszcze mniej szukałbym wzorów na akademii.”, mówi. Skończył pracownię Andrzeja Bednarczyka, w której asystentem był już wtedy Michał Zawada. Sam jednak uważa, że jego działalność nie jest szczególnie charakterystyczna dla tej pracowni: naprawdę interesuje go głównie malowanie. Na samym początku bardzo nie lubił malować, zaczął, kiedy wymyślił, że będzie zdawał na Akademię i przeczytał, że potrzebna jest jakaś teczka. Stanie w kółeczku wokół nieudolnie odwzorowywanego po raz pierwszy modela, niekończące się martwe: nuda i frustracja. Dopiero, kiedy zaczął malować to, co sam chciał, zaczęło go to bawić. Zresztą bez zabawy, bez poczucia humoru, nie byłoby ani obrazów Kręcickiego, ani Potencji. To nie satyra, ale ironia, spojrzenie z dystansem. Bez żartów, bez realizmu, ale i bez powagi. Kiedy wracamy w rozmowie do Potencji, a dokładniej do łączących jej członków podobieństw, mówi właśnie o poczuciu humoru. Rekomendacja Kręcickiego jest krótka. Mówi po prostu: „Proponuję kontynuację tematu.”
Janczy
Polecony mi ze względu na konsekwencję poszukiwań artystycznych, Kornel Janczy faktycznie tworzy w zupełnie innym stylu niż rekomendujący go w poprzednim odcinku Siembida. W pracowni, w której prace wiszą na ścianach, są o nie oparte, położone na stołach i meblach, trudno na pierwszy rzut oka powiedzieć, które z nich są późniejsze, a które wcześniejsze. Ustawione obok siebie mapy nieistniejących krajów, czy tworzone ostatnio obiekty i obrazy, tworzą niewątpliwą całość, jakby Kornela przez cały czas interesowało to samo zagadnienie, jakby od zawsze zastanawiał się nad obrazowaniem hipotetycznej przestrzeni.
Zaczynamy jednak od czego innego – początek, czyli powód, dla którego Kornel zdecydował się zostać artystą, jest dla niego samego dosyć niejasny. Najpierw myślał o architekturze, ale sztuka wydawała mu się (wtedy) bardziej intuicyjna, a bycie artystą – procesem podlegającym natchnieniu. Dziś, kiedy sam uczy na Uniwersytecie Pedagogicznym Struktur wizualnych, patrzy na to zupełnie inaczej. Drugi ważny moment nastąpił w trakcie przygotowań do egzaminów na Akademię Sztuk Pięknych. Rysował wtedy, jakby rozwiązywał kolejne równania matematyczne, chciał jak najlepiej wyćwiczyć oko i rękę. Kiedy w trakcie korekty Rafał Borcz patrząc na rysunki zapytał: „Ale czy to właściwie sprawia ci jakąś przyjemność?”, zrozumiał, że nie tędy droga. Wtedy, za trzecim razem, dostał się na ASP.
Słowa te wracają jak refren, ale paść powinny: Kornel skończył pracownię profesora Andrzeja Bednarczyka. Chociaż jego prace – obiekty, takie jak Pejzaż, usypany ostatnio z mąki na wystawie Zwierzęta domowe, trójwymiarowe zarysy nieistniejących państw czy malowane na ścianach murale – mocno wkraczają w przestrzeń, Janczy uważa się przede wszystkim za malarza. W pracowni nadal często maluje, kiedy jednak pojawia się propozycja wystawy, a konkretna sala galerii się materializuje, czuje potrzebę reakcji i zamiast pokazywać to, co powstaje w pracowni, wybiega w trzeci wymiar. Gra kolorem, kształtami i fakturami pokazując na przykład dwa, przecinające się pod kątem prostym kontury kolorowych map czy zawieszony w powietrzu Obłok, który rzuca na podłogę ziemisty cień. Jakby malował w trzech wymiarach.
Właściwie można by tę opowieść zacząć jeszcze wcześniej – nie od początków Kornela Janczego jako malarza czy artysty, ale od jego rodzinnej Limanowej. Wychowany w domu na zboczu góry, codziennie obserwował zmianę skali: rano patrzył na miasteczko z góry, schodził do szkoły, by wieczorem znów spojrzeć na nie z lotu ptaka. Kiedy po studiach wrócił na chwilę do rodzinnego domu, malował duże (dwa metry na półtora) abstrakcyjne płótna zatytułowane Space, inspirowane to pasmem gór, to majaczącą w dole linią dachów miasteczka.
Długo pracował cyklami, ale ostatnio nieco od tego odchodzi, po raz kolejny porzucając dyscyplinę na rzecz intuicji, przyjemności, swobodnego podążania za wątkami. Widać to szczególnie teraz, kiedy przygotowuje się do obrony doktoratu. Składająca się z obiektów wystawa dyplomowa opowiadać będzie o polskiej wsi, kształtowanej przez naturę i kulturę. Obserwacje artysty, który wiejski krajobraz sprowadza do schematycznych makiet (składanych z ręcznie wycinanych z kartonu cegieł), uzupełniają fragmenty pejzaży: księżyc i zachód słońca, jak i przydrożne słupki. Janczy maluje część obiektów, abstrakcja uzupełnia przedstawienie, realizm chwieje się pod wpływem wyobraźni, a zachód słońca jest mniejszy od domu. Wszystkie wątki spotykają się w jednym punkcie.
Kornel, który niedawno zaczął kolekcjonować, nie ma wątpliwości, z kim powinnam się spotkać, i mówi „Myślę, że takim alfabecie on po prostu musi się pojawić – jako artysta i kolekcjoner, który zbiorów używa w ramach swojej sztuki. Ma niezwykły dar do wyszukiwania przedmiotów i zmysł dekorowania – swoje mieszkanie uczynił naprawdę niezwykłym miejscem. Właśnie dlatego polecam nie tylko jego, ale i, konkretnie, spotkanie nie w pracowni, a w jego mieszkaniu.”
Okoński
Zgodnie z poleceniem Kornela, z Mateuszem spotykam się nie w pracowni, a w mieszkaniu. Zamiast wrócić do piwnicy przy świętego Marka (Mateusz dzieli pracownię z Grzegorzem Siembidą), ląduję w salonie, gdzie na stół wjeżdża sałatka z pomidorów od Króla Pomidorów, a w wazie stoi ogromna kompozycja kwiatowa. I chociaż przyszłam tu rozmawiać, spojrzenie ciągle ucieka: tu prasa do obrusów, malarstwo naiwne, tam gabinecik osobliwości, z którego spoglądają na mnie czaszki, epitafium biskupa Szaniawskiego, jaszczurka i rozgwiazda, Goya, malarstwo tablicowe z Małopolski, szkło z lat siedemdziesiątych i prace kolegów.
Chociaż ten akapit może się wydawać pełen informacji niemal przypadkowych, to jest to w gruncie rzeczy wprowadzenie do różnych pól artystycznej działalności Mateusza Okońskiego: artysty, kuratora, kolekcjonera, aranżatora wystaw. Sam o sobie mówi, że jest art addictem, że nie rozróżnia między sztuką współczesną a dawną, między sztuką naiwną a projektowaniem. Z tym samym zapałem opowiada o lasce zakończonej głową buldożka, która służyła do noszenia rękawiczek (zatrzaśniętych w psim pysku) i o wystawach kuratorowanych na Białorusi. Z entuzjazmu do sztuki wyrasta też potrzeba rozkręcania działalności: galerii, grup artystycznych, projektów międzynarodowych.
Mateusz uważa, że jako syn polityka i aktorki był skazany na sztukę współczesną, ale malowanie zaczął jako czternastolatek, od kopii XIX-wiecznego malarstwa polskiego. Kossaki i Malczewskie świetnie sprzedawały się w Stanach, więc mógł zacząć kolekcjonować – najpierw czeski funkcjonalizm, a potem właściwie wszystko. Na akademii studiował rzeźbę, tworzył zarówno prace wieloznaczne, choć realistyczne (jak Puryfikacja, czyli zatopiona w Wiśle rzeźba ogromnej świni), abstrakcyjne, kręcił filmy. Dziś nadal tworzy formy przestrzenne – na wystawie w Stuttgarcie zorganizowanej w tym roku z okazji stulecia szkoły w Bauhausie, pokazał Pasiak. Kolorowy kokon z materiału w pasy powoli obraca się wokół własnej osi, wokół niego krąży zaś kulista rzeźba, która jest jednocześnie działającym thereminem. Część jego pracy to tworzone do wystaw innych artystów aranżacje – czasem spajające dzieła kilku twórców, czasem nadające formę pracom jednej osoby: taką współpracę prowadzi na przykład z Austriaczką, Ines Doujak. W tej współpracy to Mateusz decyduje, jaką formę może przyjąć sztuka oparta na badaniach i kwerendach: wszystko, żeby uniknąć „gazetki ściennej”, stosów wydruków i czarno-białej dokumentacji. Okoński, art-addict, nie ma wątpliwości, że sztuka ma być piękna, efektowna, a jej wizualna strona powinna budzić emocje.
Zaangażowanie Mateusza Okońskiego w sztukę ciągle się rozwija: jego kolekcja napędza prace, a praca artystyczna nierozerwalnie wiąże się z działaniem w środowisku. Zaraz po rozpoczęciu studiów na Akademii (2005), założył Grupę Strupek, do której na początku należeli między innymi Irenka Kalicka, Jan Płatek, Marta Sala i Barbara Strykowska. Akcje Strupka przybierały różne formy – w trakcie Poligonu w Ostrowcu Świętokrzyskim mieszkańcy miasta wypożyczali od młodych artystów dzieła sztuki, w ramach Microartu artyści pokazywali swoje pomniejszone prace w skali 1:10, Rakieta zmierzała w stronę spektaklu teatralnego. Z inicjatywy Okońskiego Strupek pojechał też na Białoruś, gdzie zorganizował w 2009 roku festiwalu Hejnał Expedition.
Na początku bieżącej dekady Mateusz prowadził też galerię Zbiornik Kultury, najpierw w dawnej fabryce Miraculum na Zabłociu, potem w Bunkrze Sztuki i Bombie. Wernisaże odbywały się nawet co tydzień: swoje prace w ramach tych działań pokazywał sporadycznie. Liczyło się środowisko, nowe formaty pokazywania sztuki, twórczy zamęt. Kiedy pytam Mateusza, z kim następnym powinnam się spotkać, nie myśli o efektownych pracowniach i decyduje się przerwać męski charakter bieżącego odcinka. Następna bohaterka cyklu jest, jego zdaniem, najciekawszą graficzką swojego pokolenia, autorką projektów do większości książek artystycznych, a kilka lat temu także współzałożycielką New Romana, galerii, która skupiała nieco inną część środowiska.