W ciągu nieco ponad roku polscy czytelnicy mieli okazję zapoznać się z najnowszymi powieściami trzech wielkich amerykańskich postmodernistów (czy największych – można się spierać, bo miejsca na podium domagaliby się choćby nie mniej zasłużeni John Barth, Philip Roth czy Kurt Vonnegut): we wrześniu 2011 wyszła Wada ukryta Thomasa Pynchona, w czerwcu 2012 Cosmopolis Dona DeLillo (choć faktycznie było to wznowienie przy okazji ekranizacji wyreżyserowanej przez Davida Cronenberga – książka po raz pierwszy została wydana w Polsce w 2005 roku), a w sierpniu ukazał się Sunset Park Paula Austera. Te trzy powieści mają wbrew pozorom sporo wspólnego – chociaż ich autorzy piszą w skrajnie odmienny sposób, podejmują krańcowo różne tematy – a kariera każdego z nich przebiegała zupełnie inaczej. Jednemu nie można zaprzeczyć: każdy z nich jest postacią arcyciekawą.
Najbardziej tajemniczy jest Thomas Pynchon. Tak tajemniczy, że krążyły nawet plotki, jakoby pod takim przybranym nazwiskiem publikował swoje nowe książki J. D. Salinger, odkąd w 1965 podjął oficjalną decyzję o zakończeniu kariery literackiej. Od swojego zniknięcia w latach 60. Pynchon czujnie strzeże swojej prywatności, a jedyne, co o nim wiadomo, to garść niepotwierdzonych doniesień: podobno ożenił się ze swoją agentkę literacką, od 1990 przypuszczalnie mieszka w Nowym Jorku, a jego ostatnia znana publicznie fotografia pochodzi z 1957, gdy jako dziewiętnastolatek służył w marynarce wojennej. Wśród wielbicieli ma opinię geniusza, który w swoich powieściach wypracował unikalną syntezę sztuki i nauki, do czego mocno przyczyniła się jego wiedza z zakresu matematyki i inżynierii (przez dwa lata pracował dla Boeinga). Do tego dochodzi jeszcze fascynacja teorią przypadku i entropią, znajdująca wyraz w konstrukcji i wątkach jego powieści, a także otwarcie manifestowane uwielbienie dla jazzu. Kiedy dorzucimy ulubione tematy: paranoję, teorie spiskowe i środki halucynogenne (wieść niesie, że Pynchon raczej od nich nie stronił, zarówno w trakcie prac nad kolejnymi powieściami, jak i w przerwach pomiędzy nimi), otrzymamy niezwykle frapujący wizerunek pisarza, którego powieści, poza drugim, trzecim (i dziesiątym) dnem, mają przede wszystkim doświadczyć czytelnikowi dobrej zabawy. To ostatnie wytrąca argumenty z ręki jego przeciwników, którzy uważają, że powieści Pynchona wypełnia pretensjonalny, pseudointelektualny bełkot.
Piszący o kulturze popularnej Pynchon sam stał się w końcu jej bohaterem
Dość podobny do autora Tęczy grawitacji żywot wiedzie Quinn, bohater Szklanego miasta, powieści otwierającej Trylogię nowojorską Paula Austera (Quinn publikuje pod przybranym nazwiskiem – nawet jego wydawca nie zna prawdziwej tożsamości autora – a przyjaciołom mówi, że żyje z odziedziczonego po żonie funduszu powierniczego). Sam Auster sławę zyskał późno, właśnie za sprawą Trylogii, której pierwszy tom ukazał się dwa lata przed jego czterdziestymi urodzinami. Co więcej książka, która potem miała zyskać status kultowej, ukazała się prawie wyłącznie dzięki uporowi autora – zanim wydało ją Sun and Moon Press z San Francisco, manuskrypt odrzuciło siedemnastu innych wydawców. Wcześniej Auster publikował tomy poezji i eseje, a także, podczas pobytu w Paryżu w latach 70., tłumaczył z francuskiego m.in. Mallarme‘go. Także dlatego określa się go mianem najbardziej europejskiego wśród pisarzy amerykańskich, a dość często bywa porównywany do Becketta i Kafki. Większy (a przynajmniej pozaliteracki) rozgłos zyskał jednak dopiero dzięki dwóm wyreżyserowanym przez siebie filmom z Harveyem Keitelem: Dym oraz Lulu na moście.
Równie mocno kojarzony z Nowym Jorkiem jest Don DeLillo, pisarz z tej trójki ceniony chyba najwyżej i piszący z największym rozmachem. W latach 60. DeLillo żył skromnie, mieszkał w ciasnym pokoiku, a jedyną ucieczkę od szarej rzeczywistości stanowiły dla niego częste wypady do kina, gdzie oglądał najchętniej europejskich reżyserów: Bergmana, Antonioniego, Godarda. Uformowana przez kino wyobraźnia pisarza stworzyła później pełne rozmachu literackie freski o niezrównanej skali (wystarczy przywołać dwa skrajnie odmienne obrazy z Podziemi: nieruchome, ciągnące się po horyzont pustynne „cmentarzysko” bombowców strategicznych, które miały niegdyś przenosić bomby atomowe, oraz wypełniony szalejącą publicznością stadion Polo Grounds w Nowym Jorku podczas meczu Dodgersów z Giantsami 3 października 1951 roku, kiedy Bobby Thomson zaliczył legendarny home run, a zasiadający na trybunie w towarzystwie Franka Sinatry J. Edgar Hoover otrzymał wiadomość z ostatniej chwili, że Związek Radziecki przeprowadził pierwszy udany test broni nuklearnej).
Historyczny moment w dziejach Stanów Zjednoczonych. DeLillo doskonale uchwycił tę atmosferę.
DeLillo zresztą z lubością portretuje punkty przełomowe w historii Ameryki, jak choćby zabicie prezydenta Kennedy’ego (Libra) czy pęknięcie bańki internetowej (Cosmopolis), nie dziwi więc fascynacja najbardziej amerykańskim sportem (którą zresztą dzieli z nim Paul Auster). Ten przykład może zresztą posłużyć za świetną ilustrację tego, na czym polega różnica między oboma pisarzami. Jeśli autor Cosmopolis obserwuje mecz baseballowy z wielu perspektyw, pokazując losy jednostki (młody chłopak, który przeskakuje przez barierkę, bo nie stać go na bilet, a potem przypadkowo wchodzi w posiadanie legendarnej piłki) uwikłanej w historię narodu (jeden z najsłynniejszych meczów w dziejach) oraz wielką historię (próby atomowe ZSRR), to Auster ogranicza się do wyliczenia baseballowych anegdot i osobliwości (np. najbardziej pechowi gracze w historii i najwięksi farciarze), aby przywołać poczucie nostalgii za bezpowrotnie minioną przeszłością.
W pewnym momencie Miles, depresyjny odludek (nie gromadzi przedmiotów, żyje jak asceta, chce się odciąć od całego świata), główny bohater Sunset Park wylicza utalentowanych graczy baseballa, których kariery skończyły się jeszcze zanim zdążyły się na dobre zacząć – często po jednym błyskotliwym sezonie (jakby w ten sposób próbował znaleźć usprawiedliwienie dla samego siebie i swojego życia, które było zmarnowane jeszcze zanim się na dobre zaczęło). Miles pracował przez jakiś czas w ekipie sprzątającej mieszkania po eksmitowanych dłużnikach. W trakcie pracy Miles realizował swoje specyficzne hobby: fotografował przedmioty pozostawione przez dawnych mieszkańców; prowadził dokumentację tropów po ludziach, którzy poszli na dno – przepadli bez śladu.
Podobną formę sztuki uprawiał przecież Jed Martin z Mapy i terytorium Houellebecqa – z tą różnicą, że Austerowski Miles działa wyłącznie na własny użytek – poza systemem i nie myśląc o żadnym ewentualnym odbiorcy. To co robi odzwierciedla w pełni to, kim jest: Miles cierpi na syndrom odrzucenia (matka rozwiodła się z jego ojcem tuż po porodzie, bo dziecko przeszkadzało w rozwoju kariery aktorskiej) i czuje się spisany na straty (któregoś dnia przypadkiem podsłuchał rozmowę ojca i macochy, którzy mówili o tym, jak bardzo się zmienił, odkąd zginął jego przybrany brat – Miles przyczynił się do tej śmierci, więc do gnębiących go od dawna wyrzutów sumienia dochodzi świadomość, że własna rodzina utraciła w niego wiarę).