Pięknie to brzmi z krakowskiej, narodowej sceny:
Kto mi powiada, że moja ojczyzna:
Pola, zieloność, okopy,
Chaty i kwiaty, i sioła – niech wyzna,
Że – to jej stopy.
Pięknie, wzniośle i patetycznie. Zwłaszcza, gdy Marcin Czarnik Norwidowskie wyznanie wyśpiewuje pełną piersią, w zapamiętaniu, niczym jaki Niemen. Z miejsca się go lubi. A jak przestanie śpiewać nieproste skądinąd strofy, i tkliwie, czule wróci wspomnieniami w lata dziecinne, kiedy to wiosną szlacheckie pacholę wypatrywało przylatujących bocianów, da się lubić widowni bezgranicznie. Da się lubić bez zahamowań nawet wtedy, gdy się przedstawi: Feliks Dzierżyński. I gdy się przyzna, półgębkiem, że był zbrodniarzem. Wybaczy mu się, zapomni nieprzyjemny wtręt, jakże niestosowny w ustach tak uroczej postaci.
O ileż ten czekista sympatyczniejszy jest od takiego Józefa Piłsudskiego. Głupka i sybaryty, co wiecznie wyleguje się w barłogu, a już przed każdym wojennym wyzwaniem bezwzględnie wieje do łóżka i nakrywa się kocem po uszy. Dowódcy bezwolnego i bezradnego, niebędącego w stanie wydać rozkazów wiernemu wojsku. Nieudolnego i świadomego własnej nieudolności, odymającego się na świat ze złością: no to co, że lubię spać i na maile odpowiadam z opóźnieniem. Na maile? No tak, Paweł Demirski nie napisał, a Monika Strzępka nie wyreżyserowała sztuki historycznej. Zmontowali groteskę pełną świadomych anachronizmów, niekiedy brawurowych. Dzierżyński, Piłsudski, Witos są figurkami wyciętymi z podręcznika historii, którymi się obraca, zderza, manipuluje, żeby z ich pomocą mówić mocno, z furią, o narodowej wyobraźni, przez te postacie meblowanej czy może zagracanej. I o współczesności, którą ich cienie przywaliły.
Ponoć pomysł na spektakl wziął się z wizyty pisarsko-reżyserskiego duetu na filmie Jerzego Hoffmana. Ponoć film ów jest w spektaklu wyszydzony bez żadnego zmiłuj; recenzenci z troską radzą na przykład Nataszy Urbańskiej, żeby się, broń Boże, do teatru nie wybierała. Wypada wierzyć, ja akurat kinowej Bitwy warszawskiej nie widziałem, skutecznie odstręczony miażdżącymi ocenami. Co więcej, jakoś mi się nie widzi, żeby ten, jak mówią, rozpaczliwy narodowy kicz miał na tyle mocno zawładnąć wyobraźnią współczesnych, by warto mu było wydawać forsowną wojnę na dużej scenie Starego. Roztłuczenie na proszek patriotycznego melodramatu jest jednak tylko jedną z płaszczyzn wielowarstwowego widowiska. Opowieść pozornie umiejscowiona w tytułowym roku 1920 jest w istocie wyjęta z chronologii, włożona w swoisty bezczas, wzięta w liczne nawiasy, poddana myśleniu jawnie prezentystycznemu – by na koniec układać się w dość spójną wizję całego ostatniego półtorawiecza, tudzież sięgać implikacjami bezpośrednio do dziś.
Wizja owa jest, mówiąc bez owijania w bawełnę, czysto bolszewicka. Używam tu tego przymiotnika nie w funkcji cepa, którym się przywala i idzie do domu w poczuciu spełnionego obowiązku intelektualnego. To po prostu najbardziej, sądzę, obrazowe – ale i konkretne – określenie postawy twórców, jaką wyczytuję z ich przedstawienia.
Strzępka i Demirski zawsze byli antyelitarni. Także w tej opowieści establishment nie ma cienia szansy na cieplejsze uczucie. Ani Piłsudski przedstawiony jako słaby dowódca i polityk, ani Wincenty Witos, który zmyka z pola bitwy, bo przecież żniwa, ani generał Weygand, niby sojusznik i doradca, a tak naprawdę knowacz i zdrajca, gotów dogadywać się z najeźdźcami w imię francuskich interesów. Żaden uczestnik salonu władzy nie wychodzi ze zdarzeń z tarczą, łącznie z Margaret Thatcher doproszoną tu nie wiedzieć po co – może po prostu dlatego, że nie ma polityka budzącego w nowych bolszewikach większą furię. Zatem mamy druzgocącą krytykę elit. Pod nią – klasową bazę historii z odpowiednio dobranymi, symbolicznymi postaciami. Jest prosty, słabo uświadomiony chłop, jest zbryzgany krwią żołnierz z Poznania i jego matka, która na całej tej niepodległości straciła majątek pracowicie przedtem pomnażany pod pruskim berłem. Fundament ideowy daje publikowane w programie wystąpienie Karola Marksa i Fryderyka Engelsa z 1875 roku, wygłoszone w obronie Polski, która, owszem, powinna zmartwychwstać, ale w przymierzu z ogólnoeuropejską rewolucją proletariacką. Dalibóg ktoś, komu wpadłoby do głowy w roku 1952 opowiedzieć w teatrze tamte zdarzenia, kombinowałby jota w jotę tak samo. Identycznie rozkładał sympatie, dbał o doktrynalną prawomyślność i podpierał się świętymi klasykami komunizmu – choć innego używałby języka, a koniec końców zapewne nadziałby się na cenzuralny szlaban.
Przedmiotem szczególnie dotkliwej kpiny jest, łatwo przewidzieć, cała sfera narodowej tromtadracji i patetycznych gestów. Krzysztof Globisz szkicuje w przedstawieniu aż cztery role: jest wśród nich lirycznie wzniosły ksiądz Skorupka z ręką uniesioną w symbolicznym geście ataku – po czym bezlitośnie autoparodiuje sam siebie, kpiąco cytuje własne pozy i kwituje je pogardliwym: Żenada. Aliści aktor nie rozciąga już tej deprecjacji na pomnikowe wygibasy osób z milszej twórcom strony barykady: ci mają z góry odpuszczone. Żadnej kpinie nie podlega sympatycznie ujęty Broniewski. I Róża Luksemburg ochrzaniająca niesfornego towarzysza za niedostatek ideowości. No i na pierwszym miejscu nasz rozkoszny bolszewik. Postać, która w latach, gdy Monika Strzępka i Paweł Demirski przychodzili na świat, górowała pomnikiem na środku pryncypalnego placu stolicy, a ludek warszawski malował jej łapę farbą i nazywał Feluś Czerwona Rączka. Sceniczny Dzierżyński jest pełen rzewnego żalu. Przeprasza. On przecież, owszem, rżnął burżuja, ale krwią zarżniętych walczył o zdobycze socjalne dla ludzkości. Ośmiogodzinny dzień pracy. Płatne wczasy. Dostęp do kultury. I właśnie – perswaduje nam, stojąc na proscenium, przy mikrofonie, jak na wiecu – właśnie wy wszystko to teraz oddajecie. Wmówili wam, że tak trzeba? I cieszycie się niepodległością? A od czego cała ta wasza niepodległość?
Parę tygodni temu Paweł Demirski, poproszony przez „Wyborczą” o komentarz polityczny, wspominał swego ojca, szeregowego działacza „Solidarności”, wielce, jak pisał, rozczarowanego tym, co się stało z krajem po 1989 roku. Wielu ludzi miało i ma w tej kwestii pokrewne odczucia. Śmiem jednak przypuszczać – niech mi pisarz wybaczy obcesowość – że to akurat pytanko, ciśnięte ze sceny, sprawiłoby jego ojcu przykrość. Albowiem tamto pokolenie szeregowych i nieszeregowych solidarnościowców naprawdę wiedziało „od czego” jest niepodległość. Niezależnie od tego, jak z nią – kiedy przyszła – dali sobie radę, tudzież co z nią samą zrobili.
Gdyby nie obowiązki teatralnego sprawozdawcy, wyszedłbym z teatru w trakcie kilkunastominutowej, abominacyjnej tyrady bolszewika. Upiornie brzmiała ta zrewitalizowana i napełniona nową energią stara demagogia, odwieczna piosenka paskudnej propagandy, co przytruwała mi młodość, a dziś, proszę, znowu żywiutko zabiera się za swoje[1]. Wychodziłbym jednak nie wnosząc pretensji do Strzępki i Demirskiego. I nie tylko dlatego, że swój teatr nieustannego mieszania porządków narracji, przeskakiwania z czasu w czas i postaci w postać, doprowadzili – od strony warsztatowej – do perfekcji (choć, jak zwykle, skróty by się im przydały). W ramach naszej „nie wiadomo od czego” niepodległości mają pełne prawo z wiarą i wigorem zakładać Teatr im. Dzierżyńskiego, podobnie jak ja mam prawo z ich widowni pełen niesmaku i złości wychodzić.
Tylko gdzie miałbym iść się odtruć? Na szóste, dziesiąte, albo trzydzieste pierwsze piętro komercji? Do tradycyjnego „ambitnego” teatru, grającego sztuki raz lepsze, raz gorsze, acz czujnie niedotykające czegokolwiek, co choćby z grubsza pachniałoby interwencyjnością, polemicznością, ingerowaniem we współczesność? Manifestacyjnie olimpijskie, ponadczasowe i ponaddoraźne, takie co, jak mówił poeta, nie dotknęły ziemi ni razu?
Lewicujący czy lewacki teatr nie tylko dominuje w toczącym się na scenach dyskursie politycznym. Lewi po prostu przejęli cały dyskurs, en bloc. Walkowerem. Tylko oni chcą mówić ze sceny o historii, o bitwach warszawskich 1920 i 1944, o społecznych problemach, o ideowych wartościach, o wierze – w Boga i w sprawy, o wizjach przeszłości i przyszłości. Prawi nie potrafią od strony artystycznej przeciwstawić im w tym obszarze niczego. Mają na podorędziu tylko złorzeczenia. Żądania natychmiastowego odwołania dyrekcji Starego albo wręcz oddania szefów sceny pod sąd. Może zresztą od razu pod sąd polowy – bo na jakiż inny mieliby zasługiwać twórcy teatru narodowej zdrady, jak recenzję z Bitwy warszawskiej zatytułował jeden z komentatorów?
A tymczasem na scenie rzewny i żarliwy Feliks tęskni do łopotu bocianich skrzydeł, śpiewa poezję romantyków, opowiada, jak walczył do krwi ostatniej (co prawda nie swojej), by każde dziecko ludu pracującego miast i wsi miało w szkole prawo do bułki z masłem. I jest w tym swoim liryczno-bajędowym agitowaniu naprawdę złowieszczo uwodzicielski.
- W zrealizowanej równolegle innej premierze w Starym Być jak Steve Jobs – rozgrywającej się w dzisiejszej Polsce – kapitalista przyjmuje w salonie związkowca w kufajce, poniża go, wyrzuca z pracy i po drodze jeszcze miażdży mu palce klapą od fortepianu. A cygaro? Dlaczego nie pali cygara? Panowie, burżuj bez cygara się nie liczy. Musicie staranniej studiować wzory z „Krokodiła”, dawnych „Szpilek” i innych annałów postępowej satyry.↵