Przybywają z innej planety. Z impetem wstępują w atmosferę polskiego filmu i lądują w rzadko zamieszkałych rejonach „kina młodych”. Nie wiedzą chyba, że to okolica o niezbyt szerokim horyzoncie – czasy jej triumfów minęły przecież pół wieku temu. Niewiedza okazuje się jednak zbawienna. Rzeczeni przybysze, twórcy Małych stłuczek, swoim niskobudżetowym debiutem, jak gdyby na przekór tytułowi, powodują eksplozję świeżości nie z tej ziemi. To wybuch tym chwalebniejszy, że tak pożądany. Czy ożywczy – czas pokaże, lecz po obejrzeniu filmu Ireneusza Grzyba (rocznik ’77) i Aleksandry Gowin (rocznik ’86) w głowie recenzenta pojawia się jeszcze inna, tym razem życzeniowa metafora: o komecie przynoszącej zagładę zastanemu i stwarzającej miejsce dla nowego; o Gwieździe Betlejemskiej kina młodych, zwiastującej początek lepszego ładu.
Zaprezentowany wyżej zachwyt wzbudzi zapewne konsternację swoją bezwstydną przesadą, dopóki nie uświadomimy sobie filmowego krajobrazu sprzed inwazji Grzyba i Gowin. Szlak dojrzewania młodych Polaków w ostatnich latach wyznaczały miłosno-muzyczne bunty jeszcze z epoki PRL-u (we Wszystko, co kocham Jacka Borcucha), skrajnie infantylne poczynania podlotków Katarzyny Rosłaniec (Galerianki i Bejbi blues), niegrzeszące subtelnością akty przemocy i erotyki w Big Love Barbary Białowąs, internetowe eskapady z Sali samobójców Jana Komasy. Do grona twórców dotykających jakoś progu dorosłości za sprawą podejmowanej tematyki należy również zaliczyć Tomasza Wasilewskiego i Leszka Dawida. Z przejrzeniem się w losach ich bohaterów większość młodych widzów z oczywistych względów może mieć jednak problem: ani homoseksualiści z Płynących wieżowców, ani młoda matka z Ki, przez kluczową dla ich fabularnej obecności dominantę, nie reprezentują doświadczenia pokoleniowego. Podobnie obcy jest przypadek tajemniczego mordercy i zafascynowanej nim bohaterki Hardkor Disko Krzysztofa Skoniecznego. Godna Pier Paolo Pasoliniego intryga, którą napędzają, nawet jeśli częściowo odbywa się na domówkach i w klubach stołecznych, przez swoją umowność nie zasługuje na miano zwierciadła odbijającego frustracje i pragnienia dorastających warszawiaków. W ostatnich dniach do tego ślepego korowodu tytułów dołącza Miasto 44 w reżyserii wspomnianego Komasy, co prawda skupiające uwagę na intymnych doznaniach młodzieży, lecz mowa o doznaniach urodzonych siedem dekad wcześniej Kolumbów.
Niniejsza litania może rodzić wrażenie krytykanckiego zblazowania, niesłusznie jednak. Inną bowiem kwestią jest (wśród wymienionych filmów bardzo zróżnicowany) poziom artystyczny, inną zaś realizacja tematu: młodość z jej faktycznymi trudami i urokami. Oczywiście, i w komedii geriatrycznej z powodzeniem szukać można sygnałów, pogłosów, metafor odnoszących się do codzienności współczesnego nastolatka i dwudziestokilkulatka, lecz nie o to chodzi. Pomijając już nawet powinności kinematografii, warto po prostu wyrazić pragnienie, wynikające z niezaspokojenia: chcemy, my – młodzi, móc przejrzeć się na ekranie i nie odnieść wrażenia przenosin do gabinetu figur woskowych – tyleż rozmaitych, co sztucznych. Znamienne jest, że więcej uniwersalnej prawdy o usamodzielniającym się pokoleniu zawierają Niewinni czarodzieje Andrzeja Wajdy, powstali jeszcze na progu lat 60., niż opowieści o mordercach, samobójcach i innych mniejszościach mające premierę w ostatnim dziesięcioleciu.
Wyrażony powyżej głód młodości wynika z czegoś jeszcze: kino to nie tylko prawda psychologiczna, którą oprócz Wajdy znakomicie uchwycił Jerzy Skolimowski w filmowych losach niepewnego swojej przyszłości Andrzeja Leszczyca (Rysopis, Walkower, Ręce do góry), lecz także bardziej prozaiczna rzeczywistość: moda, którą kultywujemy, używany przez nas język, nasze upodobania i grzeszki, właściwe każdej generacji rytuały codzienności.
Ten sam głód odczuli najwyraźniej twórcy Małych stłuczek. W ekranowych postaciach godzą więc zwyczajność, której ostatnio w kinie tak brakuje, i błyskotliwy ekscentryzm, dzięki czemu film nie zamienia się w typową dokumentację „młodości chmurnej i durnej”. Nie ma tu sztucznych katalizatorów akcji, nie ma też dewiacji rodem ze społecznych marginesów, tak łatwo przyciągających uwagę widza. Nawet trauma, z którą boryka się główna bohaterka, jest, a jakby jej nie było: wzięta w zabawny cudzysłów, prędzej rozśmiesza niż trwoży; staje się pretekstem do najlepszej od czasu filmów Stanisława Barei serii komediowych dialogów podanych z kamienną twarzą. To żart z jednej strony subtelny i ciepły, z drugiej – by sparafrazować rodzimą klasykę literackiego purnonsensu – osadzony w gęstych oparach absurdu. Opowieść o zwyczajnym szaleństwie w wydaniu Gowin i Grzyba mogłaby też przydarzyć się w świecie Petra Zelenki, czeskiego weterana humoru niedorzeczności.
Historia niby-romansu dwóch przyjaciółek, Asi (Helena Sujecka) i Kasi (Agnieszka Pawełkiewicz), z porzuconym przez żonę Piotrem (Szymon Czacki) wydaje się być pisana siłą przeznaczenia. Niełatwo wszak znaleźć lepszego partnera dla likwidatorek mieszkań, stałych bywalczyń pchlich targów i szalonych kolekcjonerek rzeczy niechcianych (tak zarobkują Asia i Kasia) niż pracownik fabryki pudełek. Ani one, ani on nie biorą udziału w wyścigu szczurów, są poza rywalizacją o stołek, pieniądze i stabilną przyszłość. Równocześnie wiedzą, że do krainy lat dziecinnych wrócić już nie mogą – pociechę i ukojenie, a także wikt i opierunek, muszą zapewnić sobie sami. One prowadzą więc nietypowy interes, słuchają opowieści o zmarłych właścicielach mieszkań, ratują z pustych domów małe i duże skarby, rekwizyty zawierające wspomnienia nieżyjących już osób. Dziewczyny otaczają się historiami innych ludzi i ich rzeczami, lecz same nie potrafią (nie chcą?) znaleźć stałego punktu oparcia. Podobnie samotny on, już pod trzydziestce, bez własnego mieszkania – skoro musi je wynajmować; czasem chwyta się jakiejś tymczasowej roboty. Gdy i pracy brakuje, postanawia przyłączyć się do dziewczyn.
Ich spotkanie ma w sobie coś ze wspomnianych Niewinnych czarodziejów (a także z Ostatniego dnia lata Jana Laskowskiego, Zaduszek Tadeusza Konwickiego czy Pociągu Jerzego Kawalerowicza – niemożność miłości ma w polskim kinie znakomitą tradycję). Podobnie jak Pelagia i Bazyli z filmu Wajdy, ta trójka również boi się zwolnić blokadę i podjąć ryzyko. Prowadzą psychologiczną grę, coś w rodzaju eksperymentu. Zamiast, zgodnie z romantyczną konwencją, zniszczyć dzielący ich dystans i dopuścić do dramatycznych uniesień, wolą testować na emocjonalnym ringu możliwości przeciwnika. Ireneusz Grzyb i Aleksandra Gowin lekce sobie ważą przyzwyczajenia widzów do ekstatycznych finałów oraz nagłych miłosnych powrotów. W Małych stłuczkach emocjonalna więź jedynie kiełkuje, uczucia niekoniecznie znajdują ujście. Trudno stwierdzić też, by bohaterowie dokonali jakiejś inicjacji, która miałaby na stałe ich odmienić. Ekranowa opowieść jest raczej skromnym epizodem z życia przeżywanego z dnia na dzień. W tym sensie pierwszoplanowy trójkąt przypomina postacie Richarda Linklatera, Jessego i Celine z tak zwanej słonecznej trylogii. Razem snują się po mieście, zbijają bąki, gdybają i fantazjują, jak gdyby nie mieli wyższego celu, powinności i zobowiązań. Jak gdyby spotkanie z drugą osobą było tym najważniejszym.
Może stąd właśnie wywodzi się iście bajkowy klimat filmu. Realizm magiczny stanowi bowiem najlepszą oprawę dla perypetii niepozornych oryginałów, tej zagubionej w codzienności trójki. Wyjęci z konkretnego czasu bohaterowie jeżdżą wysłużonym oplem po Łodzi, jakiej jeszcze nie oglądaliśmy. Nietrudno dać się porwać retro-urokowi przemysłowej estetyki miasta. Łódź pokazana na ekranie jest nie tylko zbiorowiskiem upadłych fabryk, wielkich magazynów, odrapanych tynków i pnących się kamienic. To równocześnie miasto pełne świateł i kolorów rodem z sundance’owego kina hipsterów. W Małych stłuczkach zdarzają się zresztą zgrabnie wplecione w fabułę teledyskowe momenty, z muzycznym trio Enchanted Hunters w roli głównej. Obecna również w uniwersum samych bohaterów gdańska formacja swoim soundtrackiem otula fabułę aurą baśniowej niesamowitości. Eteryczne kompozycje na skrzypce, gitarę, flet, dzwonki i dwa kobiece głosy trafnie oddają pragnienie twórców do opowiedzenia niekontrolowanej niczym historii, dziejącej się w niekontrolowanym przez nikogo świecie. Owa niezależność twórcza ujawniająca się w specyficznym humorze, stylistycznej rozmaitości i nierzadkim zastoju akcji niektórym widzom da się zapewne we znaki. Warto jednak zmilczeć ewentualne zarzuty i przypomnieć sobie krytykę Rejsu Marka Piwowskiego (polskiego opus magnum kina absurdalnego) w momencie premiery – argumenty były identyczne. Tym lepiej dla tych odbiorców, którzy pozwolą się przenieść do łódzkiej Nibylandii ekscentryków Grzyba i Gowin.
Wydawać by się mogło, że młodość niesie postęp myśli, jest sprawczynią nowości, lubi przesadę i szaleństwa. Twórcy dowodzą, że może być inaczej. Dziwaczne dialogi trójki głównych postaci przypominają raczej fantazje kilkuletnich marzycieli. Dla Asi, Kasi i Piotra potańcówka w klubie może okazać się za droga, a spontaniczna orgia po prostu się nie udać. Nawet ekspedycja poza miasto, którą sobie urządzają, przez chwilę rodząca w głowie widza skojarzenia z rebelianckim kinem drogi, w tym przypadku musi zakończyć się awarią samochodu. Zamiast gonić za sukcesem, nasza trójka woli podziwiać niebo z dachów łódzkich kamienic. Małym stłuczkom daleko zatem do filmowej „ody do młodości”.
Co warte wspomnienia, twórcy nie odnoszą się wprost do polskiej rzeczywistości XXI wieku. Asia, Kasia i Piotr nie biorą udziału w politycznych walkach o lepsze jutro (jak robiła to młoda Francuzka z Życia Adeli Kechiche’a), nie borykają się z trudną przeszłością własnego kraju (co zdarzyło się ich niemieckiemu rówieśnikowi z Oh, Boy! Gerstera). Mimo tego nietrudno przejrzeć się w losach tych bohaterów – wszyscy miewamy przecież pecha; większość z nas chce być z kimś, nawet jeśli ostatecznie nie zawsze nam to wychodzi. Grzyb i Gowin nie znęcają się przy tym nad bohaterami, patrzą na nich bez pretensji, z empatią. Właśnie ten humanizm jest największą siłą Małych stłuczek.
1 comment
Świetna recenzja.
Grtuluję
Comments are closed.