Jedna z bardziej efektownych „urban legends” warszawskiego środowiska teatralnego to wyjaśnienie przyczyn, dla których Teatr Polski ma wciąż kłopoty. Zabobonni na ogół ludzie teatru zwykli tłumaczyć takie rzeczy czynnikami spoza racjonalnego, dającego się zmierzyć i ocenić świata.
Miejsce samo w sobie jest niezwykłe: scena, która od chwili swej inauguracji w 1913 roku była zawsze w centrum uwagi opinii publicznej. Po teatrze krakowskim przejęła szybko palmę pierwszeństwa artystycznego na wszystkich polskich ziemiach. Mówi się – i przecież nie bez racji – że od szyfmanowego Polskiego zaczęła się nowoczesność rodzimego teatru, reforma scenografii, technologii teatralnej (teatr w chwili powstania był niesłychanie nowoczesny, miał przecież od początku obrotową scenę, pozwalającą scenografom na spełnianie najbardziej szalonych wówczas snów!). W latach 20. krytykowany był za odejście od szlachetnej misji przewodzenia polskiemu życiu teatralnemu, rugany za sztuki nielicujące według publicystów z godnością i zadaniami tej sceny. Lżejsze komedie i farsy wystawiane przez Szyfmana – Samuel Zborowski inscenizowany przez Schillera sąsiadował przecież z repertuarem czysto rozrywkowym – były ceną płaconą za sztuki poważniejszego kalibru. Jednak to właśnie Teatr Polski tuż przed wybuchem wojny stał się prawdziwym teatrem narodowym. Był ważny. Tak ważny, że Bóg postanowił widać oszczędzić go jako jedyny warszawski gmach teatralny w pożodze Powstania Warszawskiego. Prasowe publikacje pisane tuż po wojnie, gdy Polski pośpieszenie odbudowywano, by w styczniu 1946 roku dać premierę Lilli Wenedy w reżyserii Osterwy, pokazują, jak ogromne nadzieje – artystyczne, ale i ideologiczne – wiązano znów z Polskim. Był symbolem niezłomności i niezniszczalności polskiego teatru.
I nagle coś złego zaczęło się dziać z tym symbolem. Dzieje się zresztą do dziś, czego dowodem są ostatnie koleje losu Polskiego. A trwa to od dziesięcioleci. Ludzie teatru mówią o Polskim, że „szczur leży w nim pod podłogą”, a nieco bardziej elegancko – że nad tym czcigodnym zabytkiem teatralnej architektury i pomnika polskiej kultury teatralnej wisi klątwa.
Klątwę rzucił ponoć sam Arnold Szyfman, brutalnie pozbawiony dyrekcji Polskiego w 1949 roku. Przeklął wówczas dzieło swojego życia i od tego czasu ten najpiękniejszy przecież warszawski teatr przeżywa wciąż kłopoty. Mieli je właściwie wszyscy jego następcy, Leon Schiller, Stanisław Witold Balicki, nie ustrzegł się jej i sam Szyfman, który na krótko wrócił na dyrektorski fotel na dwa sezony: od 1955 do 1957 roku. To za tej powtórnej dyrekcji odbyło się na scenie Polskiego przywrócenie naszej kulturze Dziadów, nieobecnych w repertuarach od 1945 do 1955 roku., fakt ważny, mimo iż inscenizacja Aleksandra Bardiniego, choć upamiętniona wielkimi kreacjami Stanisława Jasiukiewicza i Ignacego Gogolewskiego dublujących rolę Gustawa-Konrada, uznana została za co najmniej dyskusyjną artystycznie. Potem klątwa zdawała się działać z niezmienną siłą. Na próżno walczyli z nią w latach 1957-64 Stanisław Witold Balicki, po nim Jerzy Jasieński i Jerzy Kreczmar. Czasy Kreczmara znaczą zamieranie tamtej przedwojennej legendy Polskiego, choć dopiero później, w latach 70., czyli epoce Augusta Kowalczyka, doszło do głębokiej artystycznej zapaści. Polski przestał się liczyć na teatralnej mapie kraju. Kazimierz Dejmek, który prowadził teatr od 1981 roku, a wchodził doń witany entuzjastycznie, co prawda wprowadzał wciąż do repertuaru dramaty Sławomira Mrożka i zapewnił tu schronienie artystom sponiewieranym przez historię po stanie wojennym – zamienił jednak Polski w muzeum estetyki, która przebrzmiała wydawała się nawet wtedy, w latach 80. Trwająca pięć sezonów dyrekcja Andrzeja Łapickiego, czas Teatru Polskiego jako „domu Fredry”, był czasem, gdy „przekleństwo” dotykało Polski nieco łagodniej, choć wtedy właśnie nastąpiła dekompletacja zespołu artystycznego, którego najważniejsi aktorzy wybrali Jerzego Grzegorzewskiego.
Czy niedawny dyrektor Polskiego, Jarosław Kilian, jest także ofiarą Szyfmanowej klątwy? Dziś, kiedy ta trwająca 11 sezonów dyrekcja dobiegła końca w okolicznościach urągających cywilizowanym standardom (Kilian dowiedział się ponoć o swojej dymisji dzięki prasie!), warto zastanowić się, co też właściwie nastąpiło w teatrze Polskim. Kilian obrywał bowiem i od recenzentów, i od „działaczy”: grupy ludzi, którzy samozwańczo okrzyknęli się głosem społeczeństwa żądającego „przewietrzenia stęchlizny”, lub – innymi słowy – zrobienia z Teatrem Polskim porządku. Znów działająca niczym nieubłagane greckie fatum klątwa pierwszego dyrektora Polskiego?
Porzućmy gusła. 11 lat dyrekcji Jarosława Kiliana napotkało na przeszkody, o które potknąłby się każdy dyrektor zmuszony do prowadzenia w naszym kraju teatru takiego jak Polski. W tym kształcie architektonicznym, przy obciążeniu wielką, a dziś doszczętnie pogrzebaną tradycją, w takich a nie innych warunkach socjalnych. Zacznijmy od samej teatralnej sali. Najpiękniejszej w Warszawie, jedynej, która przetrwała w niezmienionym kształcie wojnę, i która w każdym innym europejskim mieście byłaby jego ozdobą, teatrem reprezentacyjnym. Jak się jednak wydaje, to właśnie piękno tej architektury, jej reprezentacyjność, a także gabaryty tej sceny, ale i jej tradycja, pamięć o dokonaniach Schillera, Węgierki, Wiercińskiego, Zelwerowicza, a wreszcie i samego założyciela, pierwszego dyrektora Polskiego – Arnolda Szyfmana, są swoistym przekleństwem Teatru Polskiego. Ta scena powstała, by grać na niej Irydiona, Dziady, Nie-Boską Komedię, czyli romantyczną literaturę wystawianą u nas w niegdyś w estetyce teatru monumentalnego, z tłumem na tle imponujących dekoracji Andrzeja Pronaszki czy Teresy Roszkowskiej. Taki był Polski w czasach, gdy stał się najważniejszą sceną naszego kraju, w międzywojniu, ale jeszcze w latach 50. i 60., gdy liczył się teatr inscenizatorskiej myśli, a także teatr wielkiej literatury. To w Polskim pojawiły się te Dziady znaczące w 1955 roku odwilż w kulturze, to na tej scenie niedługo później grano Intrygę i miłość czy Don Carlosa…
Takiego teatru już nie ma. Nie wiadomo, co zrobić z w tej chwili z arcydziełami polskiej dramaturgii, a porażka niby-Dziadów Demirskiego-Strzępki we wrocławskim Teatrze Polskim czy równie sromotna klapa Pawła Passiniego z Kordianem wystawionych zaledwie pięć lat temu, niestety na scenie warszawskiego Polskiego, pokazują zastraszającą bezradność obecnego pokolenia artystów wobec tych skarbów literatury. Teatr Polski, naturalne „siedlisko” polskiego romantyzmu, wraz ze swoimi wszystkimi niegdysiejszymi atutami znalazł się w rozpaczliwej pustce. I na ten okres „wielkiej teatralnej smuty” przypadła dyrekcja Jarosława Kiliana. Każdy dyrektor teatru miałby dokładnie ten sam problem.
Przekleństwem tej dyrekcji był także historyczny czas. Kiedy w 1999 roku Jarosław Kilian obejmował dyrekcję Teatru Polskiego, kilka ulic dalej Jerzy Grzegorzewski skompletował już ostatecznie zespół odradzającego się Teatru Narodowego. Nowa scena niczym odkurzacz „zassała” trzy sezony wcześniej wybitne osobowości Teatru Studio, ale i Polskiego. Wtedy w zespole znalazł się choćby dzisiejszy dyrektor Narodowego, czyli Jan Englert, ale także Ignacy Gogolewski, który pod koniec lat 90. ubiegłego wieku przeżywał okres powrotu do świetnej aktorskiej formy. Na scenie przy Karasia występowało wciąż wielu utalentowanych aktorów, ale zabrakło temu miejscu rzeczy tak ważnej dla każdej zespołowej instytucji artystycznej: wyrazistych liderów. Proces ów zaczął się przecież wcześniej: po katastrofie Teatru Dramatycznego w 1983 roku ówczesny dyrektor Polskiego Kazimierz Dejmek przyjął do swojego zespołu Gustawa Holoubka i Zbigniewa Zapasiewicza, którzy jednak szybko z Polskiego odeszli. Holoubek objął w 1996 roku fotel dyrektora innego martwiejącego teatru, czyli Ateneum (które mimo tej dyrekcji nigdy już nie podźwignęło się z głębokiego upadku, jaki zaczął się przecież u progu lat 80.). Zapasiewicz u schyłku dyrekcji Dejmka odszedł do Teatru Współczesnego, by tu w drugiej połowie lat 90. zagrać największe role schyłku swego życia. Nie jest bez winy i sam Dejmek. On to bowiem sprawił, że jeszcze w 1984 roku opuściła nie tylko Teatr Polski, ale i polską scenę na ćwierć wieku jedna z największych aktorek minionego stulecia, Barbara Krafftówna. Równocześnie Polski był w latach 80. i 90., a więc i za Dejmka, i za krótkiej dyrekcji Andrzeja Łapickiego oraz za Kiliana największym „magazynem” aktorskim stolicy. Tak bowiem nazywano ten zespół, w którym znajdowali się ludzie przez lata niewchodzący na scenę albo wchodzący na nią raz na kilka sezonów, by powiedzieć kilka zaledwie słów. Ten aktorski „socjal” to zresztą jeszcze spadek po Auguście Kowalczyku, gospodarzącym tu w latach 70. Kilian odziedziczył po poprzednikach ogromny zespół, a gdy przystąpił do odmładzania go – bo ostatnich latach przyszło do teatru sporo utalentowanej i ładnej młodzieży, gdy na przykład z Teatru Słowackiego w Krakowie przybył do zespołu Polskiego Mariusz Wojciechowski – zrobiło się za późno. Życie było już gdzie indziej.
Obejmował Kilian Teatr Polski w okresie najtrudniejszym z możliwych. Polski teatr pod koniec lat 90. przechodził szybką estetyczną przemianę. Nie pora to i nie miejsce, by jeszcze raz ją oceniać, stawać po którejś ze stron wielkiego estetycznego sporu, ale faktem jest, że Teatr Polski z całym swym historycznym, architektonicznym i czysto ludzkim bagażem, a i sam dyrektor Kilian musieli w tej batalii wystąpić w roli dyżurnych „chłopców do bicia”. Stąd te świeczki palone pod Polskim pięć lat temu przez grupę rozwydrzonych studentów dziś „rozprowadzających” w kilku gazetach i pewnym instytucie teatralnym nasze życie artystyczne. Polski nie nadawał się i nie nadaje do bycia awangardą postępu. Gdy próbował nią być i wystąpić w konkurencji „kto nowocześniejszy” – kończyło się tak żałośnie, jak żałosna była próba Piotra Kruszczyńskiego z Makbetem w 2005 roku. Pomijam całą nieporadność tej inscenizacji, ale już sama pseudonowoczesna scenografia, „nowe aktorstwo” w eleganckiej empirowej sali niemal 100 lat temu zaprojektowanej przez Czesława Przybylskiego wyglądały wyjątkowo przygnębiająco i zwyczajnie głupio. Powrót do źródeł, którym miała być Zemsta z 2008 roku z przepiękną scenografią Adama Kiliana, stał się smutnym pożegnaniem fredrowskiego stylu na naszej scenie. Okazało się, że wielcy nie mają już następców.
Grzebanie ryczałtem tej dyrekcji i dokonań artystycznych dyrektora Kiliana byłoby jednak rzeczą niesprawiedliwą i zwyczajnie niemądrą. W czasie każdej niemal dyrekcji zdarzają się rzeczy i wybitne, czasem ciekawe, i ewidentne klęski. Lecz to właśnie klęski przypominano najczęściej. Niesłusznie. Bo jednak w tym teatrze pojawiła się zjawiskowa Pastorałka zrealizowana przez Kiliana na trzy sezony przed objęciem dyrekcji, fenomenalny Don Juan, świetna, bardzo gorzka i odarta z baśniowości Balladyna, dalej Zielona Gęś, czyli ostatnia już właściwie możliwość zobaczenia na scenie Ireny Kwiatkowskiej…, a wreszcie Wujaszek Wania w reżyserii Wieniamina Filsztynskiego z minionego sezonu, pokazujący zespół Polskiego w zupełnie innym, nowym świetle, wydobywając z aktorów zupełnie nowe możliwości, których oni sami zapewne nie przeczuwali.
Wartością samą w sobie była też obecność w Polskim Adama Kiliana, jednego największych polskich scenografów drugiej połowy XX i pierwszych lat naszego wieku. Nawet dekoracje do mniej udanych przedstawień były osobnymi i wartościowymi dziełami sztuki teatru. Grobowiec Canovy z Don Juana i cała scenografia tego przedstawienia wejdą do historii polskiej myśli scenograficznej. Znajdą się w niej scenografie do Snu nocy letniej, Igraszek z diabłem, Sindbada Żeglarza – i nie tylko z racji swojego piękna, ale także dzięki artystycznej wierności sobie oraz pokazywanie na scenie urody teatru, a nie szpetoty, która dominuje w estetyce teatralnej od piętnastu lat.
I jeśli do historii Teatru Polskiego wejdzie także Jarosław Kilian, to nie tylko za to, co firmował swoim nazwiskiem (wraz z długoletnim dyrektorem naczelnym tej sceny, Jerzym Zalewskim) przez jedenaście teatralnych sezonów. Trzeba mu pamiętać to, iż w chwili, gdy Polski stracił swą scenę Kameralną przy Foksal, sprawił on, że tuż przy modernistyczno-empirowym gmachu Czesława Przybylskiego stanął nowoczesny budynek, a w nim mieści się nowa Scena Kameralna – teatr innej generacji, maszyna do grania naszych czasów. Obaj dyrektorzy są więc następnymi budowniczymi Teatru Polskiego.
A co z klątwą? Ano, działa w najlepsze, czy raczej w najgorsze. Przez Teatr Polski przefrunął wiatr historii. Zmiótł Jarosława Kiliana. Na nowy sezon kolejny dyrektor, sam Andrzej Seweryn, zapowiedział całkowitą zmianę image’u Polskiego. Zaplanowano – co dnia! – 12 premier, aż tu nagle okazało się, że na ten sezon nie ma właściwie żadnych pieniędzy z obiecanych przez Sejmik Samorządowy, w jego bowiem gestii leży Teatr Polski. Władze województwa tłumaczą całą rzecz letnię powodzią, która wymusiła alokację publicznych finansów, a także sławetnym „janosikowym”, czyli haraczem pobieranym od bogatych miast i gmin dla ratowania tych niezaradnych. W tym roku województwo mazowieckie musi wesprzeć biedaków niemal połową swoich dochodów! Wyjaśnienie byłoby może i do przyjęcia, gdyby nie fakt, że dyrektor Seweryn i spełniający w Polskim rolę „żelaznej miotły” Marek Szyjko, zwalniający aktorów w okolicznościach mogących budzić moralny sprzeciw – o tej dziurze w budżecie wiedzieli już w początkach kwietnia, gdy organizując konferencję prasową, zaprezentowali swój program artystyczny, zakrojony na miarę drugiej sceny narodowej. Miał być i dawno nie oglądany w Warszawie Cyd, i Końcówka Becketta, która niejako wbrew tytułowi miała otworzyć ten przełomowy sezon.
Nie będzie jednak ani Końcówki, ani nawet początku. Ten bowiem wciąż – w sierpniu, gdy skreślam te uwagi – jest niepewny. Co gorsza, nie ma już powrotu do dotychczasowego repertuaru, bo nie ma go kim grać. Wraz Kilianem wiatr historii uosabiany przez nowych szefów wymiótł także połowę dotychczasowego zespołu. I wcale nie jest pewne, czy Andrzej Seweryn obejmie w takich warunkach tę dyrekcję. Formalnie rzecz biorąc, nie jest bowiem jeszcze dyrektorem. W wydanym 7 lipca oświadczeniu oznajmił, że na razie żadnego kontraktu nie podpisał. Wierzył – jakże niesłusznie – w obiecanki polityków. A ci najwyraźniej wymyślili sobie, że wybitny aktor zrobi im teatr z niczego. Jak? Ano, pewnie miał sobie jakoś sam dać radę. Jak zrobić to bez pieniędzy? Trudno orzec. Pod koniec lipca w radiowej Dwójce prowadziłem audycję poświęconą sprawie Teatru Polskiego. Zaproszony do udziału w niej dyrektor Departamentu Kultury Promocji i Turystyki Jerzy Lach, wiedzący o tym programie, umówiony na telefoniczną rozmowę (bo dyrektorska godność zbyt wysoka widać, by do pofatygować się osobiście do studia najważniejszej polskiej anteny zajmującej się kulturą), wywoływany przez nas kilka razy – tajemniczo zniknął. Telefonu nie odebrał. Co pokazuje jeszcze raz stosunek urzędników do kultury w naszym kraju. Nie od dziś jest ona niepotrzebnym meblem.
I to oczywiście też można przypisać klątwie Arnolda Szyfmana. Precz z zabobonami. To nie klątwa, bo za tymi wszystkimi wydarzeniami stoją ludzie z krwi i kości, piastujący wysokie funkcje: i naiwni nowi dyrektorzy Polskiego, których skuszono wizją europejskich warunków pracy, i władze samorządowe, które same zafundowały sobie gigantyczny kłopot. Ich indolencja zderzona z brakiem rozsądku artystów sprawia, że sezon w Teatrze Polskim zacznie się – przy dobrych wiatrach – może około listopada, gdy pozbiera się rozproszone obsady spektakli. A nowych przedstawień zwyczajnie nie będzie.
To wszystko odbywa się na dwa sezony przed uroczystym jubileuszem 100-lecia tego teatru, który Szyfman stworzył i któremu wierny był całe swoje życie.
Pewnie znów na mieście będą narzekać na tego Szyfmana, co przeklął swój ukochany teatr tak skutecznie, że tu nic, ale to naprawdę nic udać się nie może. Nowy sezon Teatr Polski, najpiękniejszy teatr Warszawy powita nie wspaniałymi premierami, lecz… milczeniem z zażenowania.