W Zachęcie do 15 listopada zobaczyć można prace pięciu finalistów konkursu Deutsche Banku „Spojrzenia”, a zarazem pięć odcieni wrażliwości twórczej. Pamiętać należy jednak o tym, ze nagroda przyznana zostanie za całokształt dorobku artystycznego, a finałowa wystawa – choć stawiająca przed artystami nowe wyzwania – jest jedynie jego dopełnieniem. Mimo że to sztuka i jej twórcy są tutaj w centrum zainteresowania, to „Spojrzenia”, wiążąc się ściśle z koniecznością wyboru, prowokują także refleksję nad krytyką artystyczną. Czy gust i wrażliwość stanowią wystarczający argument „za”, a zarazem usprawiedliwienie wyboru?
Spojrzenia 2015 to już siódma edycja konkursu Deutsche Banku, którego zadaniem jest wyłonienie najciekawszych polskich artystów, którzy nie ukończyli jeszcze trzydziestego szóstego roku życia. Zwycięzca, inaczej niż w przypadku na przykład konkursu Gepperta, jest tu tylko jeden. W tym roku nominowani zostali: Alicja Bielawska, Ada Karczmarczyk, Piotr Łakomy, Agnieszka Piksa i Iza Tarasewicz. Otwarta z tej okazji wystawa rozbiła w proch i pył – przynajmniej mój – uporządkowany stosunek do twórczości nominowanych artystów.
Prace pięciu finalistów, a zarazem pięciu artystycznych wrażliwości, rozmieszczono w trzech przestrzeniach wystawienniczych Zachęty. W największej znalazły się prace najbardziej monumentalne i zawłaszczające przestrzeń, jednocześnie jednak – jak się okazało – doskonale ze sobą współgrające. Monumentalną, zawieszoną na wysokości wzroku instalację rzeźbiarską Izy Tarasewicz oraz rzeźby i rysunki Alicji Bielawskiej rozdzieliły mural i rysunki Agnieszki Piksy. Wymagające znacznie większej intymności prace Piotra Łakomego i Ady Karczmarczyk znalazły swoje miejsce w osobnych, niewielkich przestrzeniach, co było znakomitym posunięciem, bo wzmocniło ich siłę oddziaływania.
Alicja Bielawska zaprezentowała zespół obiektów rzeźbiarskich i rysunków bardzo charakterystycznych, z motywami często przewijającymi się w jej dorobku artystycznym. Obiekty-rzeźby, miękkie kokony wykonane z projektowanych przez Bielawską koców, następnie produkowanych maszynowo, stanowiły najbardziej ciężki, stabilizujący element kompozycji. Uzupełniały ją cienkie metalowe stelaże pokryte kolorową modeliną i tekstyliami oraz oparte o ścianę rysunki. Zarówno spoglądając na aranżację z oddali, jak i krążąc pośród jej poszczególnych elementów, dojrzeć można żelazną konsekwencję; sprawia ona wrażenie zrównoważonej i logicznej. Uprzedzona do naiwnej – jak mi się wydawało – kolorystyki i formy prac Bielawskiej, na wystawie w Zachęcie odkryłam ich piękno. Obcując z materią w przestrzeni, zrozumiałam, że wartość twórczości Bielawskiej kryje się właśnie w konsekwentnej harmonii, rytmie, w mięsistości, raz w miękkości, raz tłustości materii. I to była niespodzianka, która zachwiała moim już poukładanym w głowie rankingiem.
Na drugim biegunie przestrzeni zawisły dwie rzeźby Izy Tarasewicz. Jedną z nich był obiekt dobrze znany z berlińskiej wystawy pod tytułem COLLABORATING OBJECTS RADIATING ENVIRONMENTS, druga zaś powstała specjalnie z okazji finału konkursu. Iza Tarasewicz była zdecydowanie moją faworytką. Zdawało mi się, że jej różnorodna twórczość – od rzeźbiarskich interwencji w przestrzeni, przez surowe wykonane z betonu, metalu i szkła obiekty, kończąc na pełnych okrucieństwa i perwersji rzeźb zmasakrowanych zwierząt – zawsze trafia w ten punkt, uderza w moja wrażliwość, zachwyca. Na wystawie w Zachęcie pokazała monumentalną rzeźbę, dla której punktem wyjścia był kwietnik z półkami na doniczki, a inspiracją akcelerator atomowy. Na półkach „kwietników” stanęło kilkanaście małych rzeźb. Ich elementy, choć zostały wykonane z tego samego materiału, który wyjściowo był jednobarwny, zachwycały czystością i różnorodnością kolorów. By osiągnąć barwy złotawych i rudych ochr, czy głębokiego kobaltu, artystka wykorzystała starą jak świat właściwość ognia – możliwość regulacji temperatury wypału oraz tlenki metali, uwalniające pod wpływem temperatury pigmenty. Ta monumentalna spirala świata zachwyca swym ogromem i mnogością wizualnych perspektyw. Chociaż niewątpliwie Tarasewicz trzyma wysoki poziom, to na wystawie w Zachęcie nie zaskoczyła mnie tak, jak Alicja Bielawska czy Piotr Łakomy. Pomimo moich wątpliwości, artystka mająca na koncie miedzy innymi doskonałe wystawy indywidualne w Antwerpii (The Means, The Milieu, 2014) czy w Berlinie (COLLABORATING OBJECTS RADIATING ENVIRONMENTS, 2014) wydaje się być jedną z najmocniejszych kandydatek konkursu.
Aranżacje Bielawskiej i Tarasewicz rozdzielił mural przygotowany przez Agnieszkę Piksę. W nieco surrealistyczny, balansujący na granicy figuratywności i abstrakcyjnej znakowości opowiada alegorię etapów życia ludzkiego. Na ścianach zawisły również dobrze znane komiksy, rysunkowe cytaty i rozważania Piksy. Mimo wielkiego wyróżnienia, jakim jest finał konkursu Deutsche Banku, zestawienie ilustracji i muralu z tak spektakularnymi działaniami konkurentów wydaje się być problematyczne. Być może w porównaniu z pracami „bliższymi płaszczyźnie” twórczość Piksy robiłaby większe wrażenie. Na wystawie w Zachęcie ilustracje, choć same w sobie całkiem dobre, tracą uwagę widza, stając się jedynie tłem dla walczących o grand prix rzeźb Bielawskiej i Tarasewicz.
By przejść pomiędzy ciężkimi kotarami do świątyni ADU (Ady Karczmarczyk), minąć należy raz po raz muskaną ciepłym światłem przestrzeń, gdzie znalazły się prace Piotra Łakomego. Przemknę przez nią teraz, by za chwilę poświęcić jej najwięcej czasu i uwagi. Najpierw jednak szybko Oblubienice Ady Karczmarczyk. Artystka zainspirowana przez księdza podczas wielkanocnej spowiedzi, postanowiła sportretować kościół, który ostatecznie, w oparciu o biblijne opisy, objawił jej się jako kobieta. Choć sama jest katoliczką, jej praca, stanowiąc dialog ekumeniczny, portretuje, prócz Kościoła katolickiego, także Kościół prawosławny oraz greckokatolicki (bizantyjski). Profesjonalnie wyprodukowany projekt obejmuje fotografie-portrety kościołów wraz z ich cechami „osobowości”, teledysk do piosenki God is a boy, church is a girl, oraz trójwymiarowe maski, będące zarazem makietami kościołów, w których artystka pozowała do zdjęć. Intrygujące w twórczości ADU jest to, że oglądając na przykład moje ulubione Embriony na trony, wciąż zastanawiam się, gdzie zaczyna, a gdzie kończy granica kreacji Karczmarczyk. Choć wspomnianych Embrionów… mogę słuchać ku zgorszeniu sąsiadów bez końca, to Karczmarczyk – mimo perfekcyjnej produkcji Oblubienic – byłaby na samym końcu mojego rankingu.
Na pierwszym miejscu zaś, po obejrzeniu wszystkich konkursowych realizacji, znajduje się twórczość Piotra Łakomego. Niemal wszystkie działania Łakomego mają to barthesowskie punktum, jeśli terminu tego można użyć poza teorią fotografii, które sprawia, że nie potrafię przejść koło nich obojętnie. Mając w pamięci wszystkie jego zwarte i jakby poddane surowej dyscyplinie prace: „urwaną ścianę” z 2011 roku, deformujące i tak często niepewne siebie odbicia odbiorcy w lustrach-obrazach, monumentalne, nawiązujące do amerykańskich minimalistów aranżacje przestrzenne, w Zachęcie uderzona zostałam dotąd niekojarzoną z Łakomym delikatnością i wrażliwością, jaka płynie z przygotowanej przez niego na finał konkursu aranżacji. Przeglądając ponownie jego portfolio, odkryłam, że ta delikatność kryła się i w mojej ulubionej „urwanej” ścianie – pozornie – zimnego betonu. Była tam pod postacią lekkiego i kruchego materiału, skrytego pod warstwą farby, która jedynie ten dystans i zimno imitowała. Wydaje się, że wraz z kolejnymi projektami Łakomego, ta delikatność materii wychodziła coraz bardziej na zewnątrz. W 2011 roku, w BWA Zielona Góra była już zupełnie obnażona. To właśnie kontynuację tego projektu, zainspirowanego utopijną wizją Endless House Fredericka Kieslera, stanowi zaprezentowana w Zachęcie praca.
Centrum wyznaczył dom-namiot na „miarę ludzkiego organizmu”, schronienie, zainspirowane nigdy nie zrealizowanym projektem życia Kieslera. Wokół namiotu, w różnych odległościach stanęły elementy ludzkiego pancerza. Ich ochronna funkcja jest jednak równie oszukańcza, co „urwana ściana” – wykonane z delikatnych materiałów, nigdy nie będą w stanie spełnić funkcji ochronnej. Podobnie jak i dom-namiot. Wykonany z kawałków światłoczułego, białego materiału, rozpiętego na wysokim na 170 cm stelażu (wzrost statystycznego człowieka) naznaczony został drobnymi skazami: przybrudzeniami, nadpaleniami, drobnymi przerwaniami ciągłości materii. Wewnątrz, w rytm ludzkiego oddechu, pulsowały trzy źródła światła: gazowe, elektryczne i LED. W przyciemnionej przestrzeni światło „wypełzające” spod namiotu dawało miękkie, intymne refleksy. Najlepszym schronieniem jest dla nas nasze ciało, które nie ma końca ani początku – jak twierdził Kiesler. Dlatego właśnie „endless house” Piotra Łakomego w myśl kieslerowskiej idei, stanowi swoistą hybrydę domu i ludzkiego organizmu, a także coraz bardziej ekspansywnej technologii. Intymność przestrzeni zaanektowanej przez Łakomego przejawia się na każdym poziomie. Niewielkie pomieszczenie i przesiane przez materiał, miękkie światło stanowią pierwszy. Konieczność zajrzenia, może uchylenia poły materiału, by zajrzeć do środka „domu”, to drugi. Cielesność domu, będącego zarazem metaforą ludzkiego organizmu, prowadzi już nie tylko do fizycznego kontaktu między odbiorcą a materią. Próba zajrzenia do wewnątrz, próba znalezienia schronienia, byłaby już gwałtem. A zajrzeć trzeba, by dojrzeć subtelne znamiona, blizny i otarcia, jakie nosi materia. Podobnie ochronna kamizelka, pancerz, w środku pokryta jest srebrną koronką misternego origami, którego wzór przypomina plastry miodu. Ledwo widoczne smugi kleju, gdzieniegdzie przechodzą w tłuste, żółtawe plamy.
Mój zachwyt nad pracami artysty, a zarazem kontekst, w jaki są wpisane, sprowokowały mnie do refleksji nad krytyką. U podstaw tego zachwytu stoi przecież charakter mojej własnej wrażliwości, zarówno emocjonalnej, jak i estetycznej. Można nazwać to także gustem. Prace zaś są przedmiotem konkursu, w którym pod uwagę bierze się dorobek artystyczny, a więc coś zgoła bardziej obiektywnego. Na myśl przychodzą od dawna zadawane pytania. Czy kwestia wrażliwości, gustu, smaku krytyka może budować wartość bądź mit dzieła? Czy może jest to tylko impulsywna reakcja, podobna bardziej do kompulsywnego zakochania niż rzeczowej oceny, którą należałoby poddać próbie czasu i surowemu osądowi rozumu?