Tygrys
To był dzień, w którym K. składał wizytę Belli. Robił to już od roku, a mimo to taki dzień był dla niego nieodmiennie świętem. Zwłaszcza że Bella, otoczona nieustannie mężczyznami równie jak ona atrakcyjnymi, niechętnie zgadzała się na sam na sam z panem K. Wiedział, że ma nikłe szanse, ale nie potrafił zrezygnować. Kochał Bellę całym sercem i błagał wytrwale o każde spotkanie z dala od konkurentów.
Siedzieli właśnie na kanapie i pan K. z całych sił starał się zwrócić uwagę Belli na to, co mówi, a mówił, jak bardzo ją kocha, gdy w przedpokoju rozległ się straszliwy łomot. Dziewczyna zerwała się z kanapy, strącając kwiaty, które przyniósł.
– To tatuś – zawyła i zrobiła kilka obrotów wokół własnej osi. Spojrzała na pana K. z przerażeniem. – Tatuś pana zabije, a mnie zrobi straszną awanturę. Nie przeżyję tego – dodała nie całkiem logicznie.
– Skąd pani wie, że to tato? Może to jakaś pomyłka.
– Takich pomyłek nie ma. Nikt nie wali w drzwi tak jak on. Musi pan zniknąć.
Spojrzała na okno, potem na łóżko, w końcu z ociąganiem podeszła do szafy.
Pan K. starał się nie pokazywać, że jest przerażony.
– Może po prostu przywitam się z tatusiem i wyjaśnimy, kim jestem – powiedział nieco piskliwym głosem, bo gardło miał ściśnięte.
– Tu nie ma o czym gadać, włazimy do szafy i już!
Pan K. miał przez chwilę niemądrą nadzieję, że znajdzie się w szafie z Bellą, ale zaraz przekonał się, że nic z tego. Wylądował wciśnięty między suknie, a drzwi zostały z zewnątrz zamknięte na klucz. Od tak ukochanego zapachu perfum mało się nie udusił. Sytuacja była poważna. Już czuł, jak zbiera mu się na kichanie. Wyciągnął prawą rękę w głąb szafy i nie napotkał żadnej przeszkody. Pomieszczenie było większe, niż mógł się spodziewać. Wysunął się spomiędzy sukien i stanął za nimi. Tu mógł przynajmniej oddychać. Zrobił jeszcze jeden ostrożny krok, macając rękami przed sobą. Ale i tym razem nie natrafił na tylną ścianę. Pan K. usiadł w kucki na podłodze i zadumał się nad swoim położeniem: Czy komuś innemu mogłoby się przydarzyć coś takiego? Nie zostałem kochankiem kobiety, która nawet nie ma męża, a wylądowałem w szafie, bo przyszedł jej tato! To nawet nie jest śmieszne. To jest po prostu żałosne. I ta szafa. Co z nią jest? Przecież nie może być taka duża, jak mi się wydaje.
Wstał i zrobił kilka kroków. Starał się iść za rzędem sukien, muskając je ręką. Tak na wszelki wypadek. Z ulgą przyjął zderzenie z boczną ścianą i usiadł pod nią nieco pokrzepiony. Zaraz jednak zdrętwiał ze strachu. Drzwi szafy poleciały na boki, a tubalny głos ryknął:
– Wyłaź, szczurze!!!
Pan K. nawet nie drgnął. Tak był sparaliżowany strachem. Przepowiadał sobie w duchu różne zaklęcia z dzieciństwa i równocześnie myślał o tym, co by się stało, gdyby stał między sukniami.
– Tatulku, tam nikogo nie ma – powiedziała Bella.
– A gdzie? – ryknął męski głos.
– W twojej wyobraźni, tatku.
Bella zamknęła drzwi i pan K. był chwilowo uratowany.
Najpierw poczuł ostry zapach. Smród właściwie. I nie miało to nic wspólnego z perfumami Belli. Zapach był wyraźnie zwierzęcy. Nie pochodził z pewnością od myszy, psa ani kota. To był fetor, jaki czuje się czasami w zoo, a zawsze na zapleczu cyrku. Pan K., zdrętwiały ze zgrozy, zaczął nasłuchiwać. Z pokoju nie dochodziły żadne dźwięki, za to w szafie, z dala od miejsca, w którym siedział, poruszyło się coś cichutko. Potem usłyszał oddech. Jakby co najmniej pięciu potężnych mężczyzn oddychało w tym samym rytmie. Miał wielką ochotę uciec. „Przecież to niemożliwe, żeby tato Belli naprawdę mnie zastrzelił!” Ale rozsądek, którym starał się kierować przez całe życie, kazał mu pozostać na miejscu. „Te odgłosy to na pewno rury w ścianie albo sąsiad, a może jedno i drugie” – podpowiadał rozum.
Pan K. siedział więc nadal pod ścianą i nasłuchiwał. Teraz rozległo się jakby mlaśnięcie. Taki strasznie mokry dźwięk. „Co z tym sąsiadem, do diabła?! A może tam jest łazienka?” – pomyślał jeszcze. Ale po chwili trudno mu było uwierzyć w takie rozwiązanie. Oddychając niczym miech, mlaszcząc i sapiąc, coś zbliżało się do niego w ciemnościach. Kroki były leciuteńkie, ale deski podłogi szafy uginały się z jękiem. „To tak, jakby ktoś niósł fortepian, ale szedł na palcach” – pomyślał w panice. Próbował zerwać się z podłogi, by uciec z szafy, ale nogi ugięły się pod nim. Zamachał tylko rękami, a potem skulił się najbardziej, jak potrafił. Poczuł na twarzy gorący powiew. Coś wielkiego jak góra dyszało prosto na niego.
– Ratunku! – zawołał. – Ratunku!
Żadnej odpowiedzi nie było. A drzwi szafy pozostały zamknięte.
Pan K. podniósł głowę i spojrzał przed siebie w chwilowym przypływie odwagi. TO coś miało własną leciutką poświatę. Dzięki niej K. zobaczył przed sobą ogromnego tygrysa. „Niemożliwe” – zdążył pomyśleć, podczas gdy tygrys rozdziawiał paszczę. Białe kły, mimo ciemności panującej w szafie, były wyraźnie widoczne.
– Nikt nie może mieć tak wielkiej mordy – szepnął.
A tygrys go połknął.
Musiał na chwilę stracić świadomość, bo budził się teraz jak ze snu. Przez moment nie pamiętał, co się z nim stało, a wizyta u Belli, szafa i tygrys wydały mu się koszmarnym snem. Ale gdy pomacał wokół siebie, zaraz sobie wszystko przypomniał. Był w żołądku tygrysa. Na razie cały i zdrowy. „W jednym kawałku” – pomyślał z wisielczym humorem.
Nagle wszystko wokół zafalowało. To tygrys ruszył przed siebie. Pan K. usłyszał trzask wyłamywanych drzwi szafy.
– Ten to nie ma problemów – westchnął K. – Co mu tam tatuś.
Koziołkował przez chwilę w zupełnych ciemnościach. Nie uszli daleko. Nagle zobaczył światło na końcu długiego tunelu całkiem sporych rozmiarów. To tygrys otworzył paszczę. K. podczołgał się najdalej, jak mógł. Widział teraz pokój sypialny Belli. Pokój, w którym nigdy nie był, choć myślał o nim wiele. W podwójnym łóżku spali obok siebie Bella i jakiś grubas.
Bardzo zmieszany K. zadał sobie pytanie: Czy to może być ten straszny tato? W jednym łóżku z Bellą?
Znowu wstrząs i K. poleciał w dół, a na nim wylądował grubas.
– Więc jednak! – ryknął natychmiast, chyba nie zdając sobie sprawy, gdzie jest, i wyrżnął pana K. w podbródek. Dzięki temu K. znowu znalazł się w pobliżu paszczy. Była tylko lekko uchylona, tak jakby tygrys uśmiechał się, szczerząc szyderczo zęby.
Bella siedziała na łóżku, zasłaniając się prześcieradłem. Twarz miała bardzo czerwoną. Była zła, ale nie przestraszona.
– Oddawaj natychmiast tatusia. Wypluj go, bo już nigdy nie będę dla ciebie miła.
– Jeszcze ja – zawołał K.
Jedyną reakcją tygrysa było przełknięcie śliny. Straszną reakcją!
– Mówię ostatni raz! Albo go oddajesz, albo koniec z nami! I jeszcze tego drugiego, ale w przedpokoju.
– Jaka to kochana dziewczyna – zachwycił się K., przerywając na chwilę wycieranie twarzy rękawem marynarki.
Tygrys poruszył się gwałtownie. Pan K. znowu był sam. Wypluty grubas leciał dłuższą chwilę. Nie na łóżko jednak, ale w kąt pokoju. Wyrżnął tam głową w ścianę i chyba stracił przytomność. Bella zawyła, a tygrys wydał odgłos do złudzenia przypominający złośliwy chichot. A może tylko od wewnątrz tak to brzmiało.
Biegli już jakiś czas i K. zaczął się zastanawiać, jaki przedpokój mogła mieć na myśli Bella, gdy całkiem miękko wylądował na trawniku przed jej domem. Tygrys, nie oglądając się za siebie, szedł ulicą. Po chwili zniknął panu K. z oczu.
Minęło kilka dni. K. znowu stał przed domem Belli. W ręku trzymał wielki bukiet róż. Wbiegł bez wysiłku na trzecie piętro. Zatrzymał się dopiero przed drzwiami z numerem 102. Przerzucił bukiet do lewej reki, a prawą mocno zastukał do drzwi.
Bella jak zwykle uśmiechnęła się leciutko na jego widok. Znaczenia tego uśmiechu K. nigdy nie był pewny. Ale teraz o tym nie myślał. Wkroczył do przedpokoju, zmuszając ją do szybkiego cofnięcia się w głąb mieszkania. Zatrzasnął drzwi. Potem pomachał różami przed nosem dziewczyny, rzucił bukiet na podłogę i podeptał. Uwolniwszy obie ręce, porwał Bellę w ramiona, a ona westchnęła, jak jeszcze nigdy nie wzdychała dla niego.
Obudziło go głaskanie po głowie. Zobaczył Bellę leżącą tuż obok.
Gładziła go i szeptała:
– Mój ty drapieżniku słodki, mój tygrysku puchaty.
– Tygrysku?! – zawył.
Zamknął oczy, a potem jeszcze naciągnął kołdrę na twarz. Leżał chwilę nieruchomo. Zbierał siły. A kiedy przekonał sam siebie, że jest już gotów, wyskoczył z łóżka i spojrzał w jedno z licznych luster Belli.
Bert
Kiedy M. stracił Berta, poczuł się strasznie samotny. Od dzieciństwa miał wokół siebie psy i kilka z nich musiał osobiście pochować, ale teraz czuł się ugodzony znacznie głębiej. Bert był wyjątkowy, wyjątkowa też była rozpacz pana M. Kiedy wspominał – rozrywało mu się serce, kiedy starał się nie myśleć o Bercie – tęsknił za nim jeszcze bardziej.
Nie zamierzał wziąć innego psa. Byłaby to zdrada. Zamknął się w sobie i odsunął od ludzi.
Pan M. mieszkał pod miastem, w domu z dużym ogrodem, a wokoło rozciągały się pola. Dawniej chodził po tych polach na długie spacery z Bertem. Teraz przesiadywał na werandzie zapatrzony przed siebie.
Nie mógł pracować.
Pod schodami werandy stała pusta buda. Pan M. nigdy nie patrzył w jej stronę, ale stale o niej pamiętał. Mijały tygodnie, pan M. przyzwyczaił się do myśli, że Berta nie ma, ale ciągle tak samo pragnął, żeby znów był.
Pewnego dnia zbiegł z werandy i wszedł do budy. Od zapachu psa zakręciło mu się w głowie i upadł na legowisko. Kiedy otworzył oczy, czuł się niezwykle. Inaczej słyszał i widział. Wyszedł z budy i zrozumiał, że jest Bertem. Poczuł się szczęśliwy. Wbiegł na schody i usiadł przed drzwiami. Czekał. Czekał na swego pana. Dopiero wieczorem zrozumiał, że to daremne. Wszedł do domu i znowu stał się panem M.
Następnego dnia znowu wszedł do budy. Kiedy był panem M., siedział na werandzie i tęsknił za psem. Kiedy był Bertem, wyczekiwał daremnie na swego pana. Ich samotność była bezdenna, a sytuacja zdawała się beznadziejna.
Jednak po kilku rozpaczliwych dniach coś się zmieniło. Pies i pan zaczęli się zachowywać, jakby ten drugi był tuż obok.
Powoli wszystko wracało do normy. Były długie spacery po polach i ciche wieczory na werandzie. Pan M. mógł już spokojnie pracować. Wiedział, że Bert jest z nim na zawsze.
Latający
Tego dnia pan B. pojechał do podmiejskiego parku i spotkał tam latającego chłopca. Nie bywał w tym miejscu od lat, więc rozglądał się z ciekawością. Nagle zobaczył. Chłopiec szybował nad trawnikami, krzakami i klombami, zakręcał wokół drzew i przemierzał w powietrzu spacerowe alejki.
Pan B. zdziwił się nieco, ale nie widział powodu, by negować fakty. Popędził w kierunku chłopca, bo chciał przyjrzeć się temu z bliska. Chłopiec kilka razy przelatywał koło pana B., ale nie reagował na dawane przez niego znaki. Zrezygnowany B. usiadł na ławce i rozejrzał się wokoło. Nikt oprócz niego nie zwracał uwagi na latającego chłopca. Chłopiec wylądował właśnie na sąsiednim trawniku. Pan B. znowu do niego zamachał. W końcu chłopiec spojrzał smutno w jego kierunku, a potem wolniutko podleciał do ławki i usiadł obok pana B.
Pan B. był tak zachwycony, że nie mógł powstrzymać słów zazdrości. A chłopiec siedział ze spuszczoną głową i milczał. Na koniec i pan B. zamilkł. Wtedy chłopiec, nim odleciał, wyznał mu, że nie może wzbić się wyżej niż metr nad ziemię, choć próbuje z całych sił. Ogląda więc świat nie z lotu ptaka, ale tak jak ludzie. Nie ma więc czego mu zazdrościć.
Pan B. poklepał chłopca po ramieniu, wstał z ławki i mocno zgięty wpół opuścił park.