Do niedawna Kraj Basków postrzegano głównie przez pryzmat zagrożeń, jakie stwarzają lokalny separatyzm i działalność ETA. Warto jednak spojrzeć na Basków z innej perspektywy, bez mocnej politycznej dominanty, chociaż od polityki łatwo uciec się nie da. Swój zapis fotograficzno-tekstowy z pobytu w Kraju Basków zaczynam od tradycyjnych sportów baskijskich, związanych głównie z kulturą rolną.
Do dzisiaj Baskowie koszą trawę na czas, rąbią sześćdziesięciocalowe pnie drzew, dźwigają wielkie kamienie, biegają z czternastokilogramowymi bańkami mleka. Wychodząc z muzeum Euskal Museoa Bilbao, ujrzałem pracowników (była to chyba obsługa techniczna lokalu gastronomicznego) niosących do restauracji wielkie, zafoliowane bryły lodu. Obok stało dwóch podejrzanych, ubranych na czarno mężczyzn, którzy ewidentnie nadzorowali proceder przenoszenia, a potem skuwania lodu. Chwilę wcześniej podziwiałem na ekspozycji zdjęcia z portretami siłaczy dźwigających wielkie kamienie.
Natomiast polowanie na wieloryby jest już przeszłością. W Albaola Itsas Kultur Faktoria w Pasai w Zatoce Biskajskiej, byłej wielorybniczej wiosce, naszła mnie myśl, że Basków można od biedy porównać do społeczeństwa połkniętego przez wielkiego iberyjskiego wieloryba, które żyje sobie w opasłym brzuchu Hiszpanii; tylko czy rzeczywiście, jak to wieszczą niektórzy, w niedługim czasie Madryt ich wypluje? Tego nie wiem. Ale przypomniał mi się Aldous Huxley, który w eseju o twórczości El Greca wyznał, że ludzie na jego obrazach wyglądają właśnie jakby przebywali w brzuchu wieloryba, a narody zapatrzone w swoją tradycję zachowują się tak, jakby rzeczywiście funkcjonowały odcięte od reszty świata. Rzecz jasna nie śmiem rozwijać tego przypuszczenia i dywagować, na czym polega kondycja ludzi odciętych od świata, choć świat widzących. Nie umiem też odpowiedzieć sobie na pytanie, czy Baskowie marzą dzisiaj o wypłynięciu na szerokie wody, aby opuścić ten, jakby nie patrzeć, oswojony już trochę brzuch wieloryba, w którym żyje się w miarę ciepło i wygodnie?
Tu ciekawostka na marginesie. Dopiero rok temu, po czterystu latach, władze Islandii anulowały przepis, który pozwalał obywatelom wyspy bezkarnie zabijać mieszkańców Kraju Basków. Geneza zapisu sięga 1615 roku i związana jest z przybyciem do islandzkiego portu Reykjarfjörð trzech statków z baskijskimi wielorybnikami. Zrodził się wtedy lokalny pidżyn, dialekt złożony z elementów języka baskijskiego i islandzkiego.
Ufo
W Kraju Basków przyświecał mi jeden cel – jak najwięcej zobaczyć, zdobyć jak najwięcej wrażeń, a ukryty w mojej głowie prędkościomierz kazał mi się cały czas przemieszczać. Interesujący wydał mi się plakat zauważony na murze bodaj w okolicach Cementerio Polloe Hilherria w San Sebastián, przedstawiający czarny jak smoła Kraj Basków i szybujący nad nim baskijski beret robiący za spodek UFO. Pomyślałem, że to kraj nieobecny dla siebie, kraj nie z tego świata (na plakacie frunie i kraj, i beret), który, jak u Chagalla, wyemigrował wewnętrznie, wzniósł się gdzieś ponad siebie i krąży nad swoim terytorium. Baskowie muszą się czuć z tym tak, jakby wprowadzili się naprzeciw domu, w którym do niedawna mieszkali i przyglądali się teraz swojej ojczyźnie z nowej perspektywy. Czy to możliwe?
Pelota
Od gry w pelotę zaczyna się film Julio Médema Baskijska piłka. Skóra kontra kamień, próbujący przedstawić genezę baskijskiego konfliktu i eskalacji przemocy związanej z ETA. Sama gra i dźwięk uderzanej o ścianę piłeczki sprawiają, że oglądając film, ma się wrażenie przebywania bardziej na strzelnicy niż na sportowym boisku. Pelota u Médema to równomierne, budzące grozę serie strzałów.
Film w dokumentalnej narracji przedstawia całe spektrum poglądów politycznych, a rozmówcy reżysera, obnażeni przez szerokie oko kamery, niezależnie od opcji społecznych i swoich politycznych racji, odbijają się bezwładnie od ściany baskijskiego konfliktu. Pelota zdaje się przepuszczać przez siebie i ogarniać wszystko: historię, terroryzm, wojnę domową, rozejm, zerwanie rozejmu, perspektywy niepodległości i jej brak. Świetnie zmontowany film sprawia wrażenie uczciwej rozmowy o baskijskich próbach wyjścia z tego impasu.
Boiska do peloty widziałem wszędzie. W San Sebastián, w Irunie, w Bilbao. Widziałem graczy w różnym wieku na długim, prostokątnym boisku otoczonym z trzech stron betonową ścianą, pozwalającą na utrzymanie gry w obrębie boiska. Sama gra polega na wyrzucaniu piłeczki w kierunku frontowej ściany i chwytaniu jej w wyżłobionej faliście rynience, czyli rakiecie ulokowanej na przedramieniu zawodnika. Przy uderzeniu niebywale wytrzymała, gumowa piłeczka może osiągnąć prędkość nawet trzystu kilometrów na godzinę. Boiska do gry w pelotę zachowały się w Meksyku. Grę tę kultywowali Inkowie i Aztekowie z Ameryki Południowej i Środkowej, już w starożytności istniał rytuał związany z podbijaniem piłki za pomocą ud i ramion; przegrana drużyna porażkę przypłacała życiem.
Wspominam o krwawych konsekwencjach tej gry dlatego, że w swoim filmie o pelocie Médem ukazuje właśnie współczesny rytuał zabijania; nie do końca wiadomo, czy jest to obraz portretujący baskijskie społeczeństwo, czy raczej wariacja na temat zabójczej, ukrytej siły peloty. Uderzenia piłeczki wystukują rytm tego filmu i bardziej przypominają strzały z pistoletu niż uderzenia piłki o ścianę, zresztą sam tytuł proponuje taką zamianę ról. Każde uderzenie zawodnika w białą piłkę jest jak oddanie strzału do politycznego przeciwnika.
Rozmówcy Médema na tle magicznych kadrów, teledyskowo portretujących San Sebastián, Bilbao i Morze Kantabryjskie (te miejsca rozpoznałem), często podkreślali, że nie wiadomo, skąd pochodzą Baskowie. Ktoś powiedział, że „zanikają w czarnej czeluści dziejów”. Inny rozmówca dodaje: „może jesteśmy skazani na niebyt”. Albo jeszcze dosadniej: „mniejsze zawsze zanika w przyrodzie”. Być może właśnie ta świadomość niewiedzy o genezie swojego narodu jest najcenniejszym światełkiem w baskijskim tunelu. Mimo że obraz został nakręcony dobre kilkanaście lat temu, to wciąż wydaje się aktualny, nawet jeśli ETA nie wysadza już ludzi w powietrze.
Murale i bary ETA
Jeszcze kilka lat temu na ulicach Donostii wybuchały samochody. Dzisiaj o terroryzmie i przemocy możemy sporo się domyślić z murów i ścian baskijskich miast, które są nieocenioną kopalnią wiedzy o baskijskim społeczeństwie. Podobnie ma się rzecz z kawiarenkami i barami pod auspicjami ETA (Baskonia i Wolność), rozsianymi niczym kapsuły minionego czasu po wielu dzielnicach San Sebastián, Bilbao czy Arrasate, gdzie można zobaczyć portrety więzionych w Madrycie więźniów politycznych oraz zbierane są datki dla rodzin uwięzionych. Burmistrz San Sebastián Eneko Goia w przemówieniu otwierającym ESK w Donostii położył nacisk na pacyfistyczny charakter tej imprezy i dodał, że akurat minęło dwadzieścia lat od zamordowania jego poprzednika. Była to zarazem ważna polityczna deklaracja programowa ESK w Kraju Basków.
Bo turystyczna atmosfera miasta, z Playa La Concha na czele, oraz ekskluzywna infrastruktura obliczona na wypoczynek i rozrywki sprawia, że nawet przed sezonem, w maju ten lekki jak podmuch wiatru wdzięk San Sebastián nie za bardzo koresponduje ze szlachetnymi ideami ESK. Tutaj te ideały przegania cudowny baskijski wiatr, tutaj ważniejsza od polityki kulturalnej ESK jest cudowna tkanka architektoniczna secesji, baskijski katolicyzm, przywiązanie do ludowej tradycji – wszystkie te uwarunkowania sprawiają, że „koegzystencja kultur i ludzi o różnej tożsamości, wartościach i celach” ginie gdzieś w magicznej, wielokulturowej baskijskiej codzienności. Bowiem prawdziwa kultura baskijska ukryta jest przede wszystkim w życiu codziennym i wydaje mi się, że tylko o niej warto wspominać.
Jak w Kotlinie Kłodzkiej
Jeśli wyruszycie z dworca kolejowego Renfe w San Sebastián w stronę Irun i francuskiej części Baskonii, zdziwicie się, jak bardzo wszystkie mijane miasteczka i stacyjki, miękko osadzone w postindustrialnym krajobrazie, już po kilkunastu minutach drogi zaczynają przypominać lepszą wersję Kotliny Kłodzkiej. Znajome, rozwalające się fabryczki, walące się budynki z oberwanymi dachami, zardzewiałe słupy trakcyjne, sporo turystów z kanapką w kieszeni, widzę obyczaj świetnie mi znany z rajdów PTTK. Pomyślałem sobie nawet o Thomasie Bernhardzie, że pewnie gdzieś w jednej z tych ciemnych plam wyłaniających się zza szyby pociągu płynie baskijski Aurach, a szum wodospadu wyznacza rytm życia mieszkających tam ludzi, pijących z beczki pyszny cydr. Z minuty na minutę wpadał mi w oko jakiś znany fragment uliczki, jakiś dom, strumyk, jakby żywcem wyjęty z okolic Bystrzycy Kłodzkiej czy Barda Śląskiego. Co chwilę miałem nieodparte wrażenie, że jestem w Nowej Rudzie albo w Kamiennej Górze i gdyby nie z lekka po meksykańsku brzmiące nazwy mijanych miasteczek – Gaintxurizketa, Ugaldetxo czy Errenteriako Geltokia – to w tym mylnym przeświadczeniu pozostałbym pewnie do dzisiaj.
Percepcja krowy
Fabuły Krów (Vacas) Julio Médema nie będę szczegółowo rekonstruował, ale naprawdę w tym filmie w czarnych krowich oczach odbijają się wszyscy bohaterowie tego dzieła, ich stłamszone żądze, marzenia, obsesje – cały Kraj Basków odbija się w czarnych krowich oczach.
Panorama filmu została rozciągnięta pomiędzy drugą wojną karlistowską (1875) a początkiem hiszpańskiej wojny domowej w 1936 roku. Widzimy trzy pokolenia krów: Txagorrii, Pupille i Blanca oraz trzy pokolenia ludzi osiadłych w dwóch baskijskich wioskach – Irigibel i Mendiluze, w pobliżu Guipúzcoa. Główny bohater, Manuel, po powrocie z wojny do domu maniakalnie maluje krowy. W ten sposób próbuje zrozumieć wojnę i swój kraj, aby inaczej spojrzeć i oswoić przeżytą traumę. Nawet pojawienie się w okolicy fotografa i kradzież jego aparatu świadczą o tym, że nie da się w fotograficzny sposób, poprzez proste odwzorowanie, zrozumieć własnej historii. Zostaje więc percepcja krowy.
Na czym polega ta dziwna wiwisekcja?
To już nie rozcinanie ludzkiego oka, ale spojrzenie na przemoc od strony zwierzęcia, bo gdy zawodzi racjonalny ogląd rzeczywistości, wówczas należy szukać innego spojrzenia. Truizm, że człowiek (mięsożerca) postrzega otoczenie inaczej niż krowa (roślinożerca), w tym wypadku jest kluczowy. Pierwszy kadr filmu to zatarty obraz, wymazane coś, czego nie ma. Julio Médem opowiada o niełatwej i nieoczywistej historii Kraju Basków właśnie z tej odmiennej perspektywy (Julian Tuwim podobno mawiał, że krowy mają „spojrzenie zaświatowe”). Reżyser powiada, że Baskowie mają „we krwi siekierę” i jego widzenie ojczyzny wydaje mi się faktycznie ostre jak siekiera (przez cały czas trwania filmu słyszymy odgłos ścinania drzew, które w Kraju Basków są ważnym, niepodległościowym symbolem).
Film jest eksperymentem formalnym i ponieważ przewrotnym bohaterem filmu jest oko krowy i jej percepcja, nawiązuje on do surrealistycznego Psa andaluzyjskiego Luisa Buñuela, a niezwykła relacja między okiem krowy a obiektywem kamery zmusza widza do zbudowania w sobie zupełnie nieoczekiwanej logiki postrzegania Kraju Basków.
Czytelnikom, którym obce są tajniki postrzegania świata przez krowy, podpowiem, że oczy po bokach głowy i szeroki zasięg widzenia terenu pomagają im w szybkim wykryciu i rozpoznaniu drapieżnika (z filmu wynika, że jest nim brat, rodak, sąsiad). Być może Julio Médem pozazdrościł krowom tego innego spojrzenia i dlatego w filmie każe oku krowy obserwować przyrodę, las, modliszki, żmije, pająki, ale i twarze zatrutych nacjonalizmem karlistów, swoich braci. Zapewne z tego powodu historia Kraju Basków opowiedziana jest z dwóch perspektyw, człowieczej i krowiej (jest to film zarówno artystyczny, jak i obyczajowy, klasyczny i awangardowy). To jakby podświadomy, oniryczny sen o kraju zanurzonym w czarnym niebycie krowiego spojrzenia.
Srająca na łące, prosto w oko kamery krowa Blanca narzuca rytm, narrację, optykę całych dziesięcioleci krwawej historii Basków. To odważna perspektywa, która budzi szacunek i daje do myślenia.