Wychodzę z domu i konstatuję, że obrzeża miasta przypominają stopniem zagęszczenia ludności samotne autostrady, rozpostarte na bezbrzeżach Ameryki Północnej. Przede mną i za mną – nikogo. Kurz, żar z nieba, falujące powietrze i głucha cisza, rozdzierana co jakiś czas wybuchem entuzjazmu kibiców, spędzających weekendowe popołudnia w czułych objęciach telewizorów. Nie zrażając się wobec sąsiedzkiej absencji, dosiadam metalowego rumaka o równie jak powietrze tego dnia pofalowanym kole (ach, te krakowskie krawężniki…) i pędzę do centrum, tam, gdzie kipi festiwalowe życie.
Teatr KTO – skutecznie pracujący ostatnimi czasy nad rozpoznawalnością swojej marki w Krakowie – funduje w sezonie ogórkowym, już po raz dwudziesty trzeci, Festiwal Teatrów Ulicznych. Słusznie. Teatry równolegle do wzrostu słupków w termometrach, zatrzaskują swe podwoje. Poza Nowym, który, będąc zmuszonym do czasowego „pogrzebania” spektakli w marcu, zmartwychwstał w sezonie wakacyjnym pod szyldem Młodej Sceny Letniej. Czy teatromani chcą przechodzić spektaklową kwarantannę? O absurdzie – nie!
W mrokach dziedzińca Muzeum Etnograficznego, usadowiona między dziećmi a komarami, śledzę zagadkę kryminalną spreparowaną przez Krakowski Teatr Figur. Sprawa kamieniarza jest na tyle poważana, że zamieszano w nią całą paletę legend krakowskich: tych dawnych (o wieżach w kościele Mariackim) i zupełnie świeżych (dlaczego klapki z pewnego znanego hipermarketu tak okrutnie skrzypią?). Detektyw Dratwa – reprezentowany przez lalkę wystylizowaną na serialowego Colombo – urzeka swą nieporadnością. Po nitce do kłębka, choć nieco przez przypadek, następuje szczęśliwe rozwiązanie tajemniczej śmierci artysty-rzemieślnika.
Festiwal trwa od 14.00 do późnych godzin wieczornych przez cztery dni. Spektakle są powtarzane, ale trzeba niebagatelnych zdolności logistycznych by zobaczyć wszystko. Rezygnuję więc z tej ekwilibrystyki na rzecz eksperymentu pt. „Na co trafia mieszkaniec Krakowa oddając się ekspresowej przejażdżce rowerowej?”
Niedzielne popołudnie. Plan wyprawy: Planty z parokrotnym przecięciem płyty Rynku i mały wyskok na Kazimierz. Zatrzymuję się przy większych grupkach ludzi i tą metodą nieomylnie trafiam na kolejne spektakle-przystanki.
Francuzi pod drzewem koło Barbakanu. Dziewczę powabnie pląsa i wyśpiewuje, chłopiec zwinnie to wspina się, to opada wzdłuż czarnej szarfy zwisającej z drzewa. Padają słowa o marzeniach. Głos kobiety jest czysty, akrobacje pana zajmujące, zwłaszcza przy akompaniamencie zahipnotyzowanego przedszkolaka, który niczym mantrę powtarza pytanie: „Nie boi się? Nie boi się?”. Najwyraźniej nie. Choć nie odpędza to nieprzyjemnego przekonania, że gdyby grupa Company Etoile De Mer wystartowała w programie „Mam Talent” (ale ten miarą rangi artystycznej nie jest) otrzymałaby „trzy razy nie” już w eliminacjach.
W tym samym czasie pod Ratuszem rozbrzmiewają ludowe przyśpiewki. Jest kolorowo i biesiadnie. Może to podróż sentymentalna, publiczność faluje i podśpiewuje, ale do folkloru, który urzeka – nie trącąc przy tym cepelią – czegoś rumuńskiemu Teatrowi Maska brakuje.
Czas, kiedy swoje pięć minut z niedzielnej sjesty uszczknie grupa rodzima (rodzima dla tych, którzy zrezygnowali z rozbiorów Krakowa na „miasto” i Nową Hutę), czyli Krakowski Teatr Tańca, spędzam delektując się wódką w piwnicach przy ul. Gazowej. Imieniny Grigi trwają, a Gridze się nie odmawia. (Kto był – wie o co chodzi. Kto nie – polecam, acz głowom nietęgim proponuję przedsięwziąć plan alkoholowej zaprawy.) Zdążę jeszcze, ostatkiem sił w nogach i kołach, pojąć z gromkich braw na Małym Rynku, że spektakl „Anakolut” zrobił furorę.
Finał finałów wita publiczność olbrzymim dźwigiem osiadłym ciężko koło Ratusza. Znawcy festiwalowego menu otaczają sprzęt wianuszkiem wiernych w nabożnym oczekiwaniu. I tu zaskoczenie. Od strony Sukiennic nadciągają zielono-żółci bębniarze. Clowny to czy Pierroty, a może zbiegli z orkiestry wojskowej malowani dobosze? Krążąc po placu niczym po zmyślnej planszy wodzą za sobą ogonek zdezorientowanych i zafascynowanych widzów, po czym wzbijają się w niebo (i tu wyjaśnia się rola maszyny), by stamtąd bębnić niestrudzenie w rytm brawurowych wygibasów zawieszonej nad nimi gimnastyczki .
Tętent szybując ponad dachami kamienic niesie w dal zapowiedź przyszłorocznego festiwalu. Włączam światła przy rowerze i odjeżdżam w stronę krakowskich sypialni. Ale centrum miasta głowy do snu składać nie zamierza. Trwa finał Mundialu.
Katarzyna Borys
Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ulicznych
Ulica 23
Kraków, 8-11 lipca 2010