Pisała pani również o niewystarczalności języka, o tym, że nie zawsze myślimy słowami, że mowa nie odzwierciedla najgłębszych sfer naszych umysłów. Być może zatem najtrafniej byłoby powiedzieć, że dąży pani do opisania tego, co kryje się za i między słowami. I bardzo często jest to po prostu cisza. Jest taka scena w Huśtawce oddechu, gdy dziadek Leo wpatruje się w cielę, pożera je wzrokiem, i powtarza się w książce słowo Augenhunger – „głód oczu”. Czy istnieje także głód słów?
To słowa są głodne. Nie jestem głodna słów, ale one mają swój własny apetyt. Chcą strawić moje doświadczenia, a ja muszę dopilnować, by im się udało.
Czy przed przelaniem zdań na papier słyszy je pani w głowie?
Niczego nie słyszę, ale muszę zobaczyć wszystko, co napisałam. Widzę zdania. Potem je słyszę. Czytam je też na głos.
Wszystko czyta pani na głos?
Wszystko. Ze względu na rytm – jeśli coś nie brzmi dobrze, to zdanie nie działa. To znaczy, że coś z nim jest nie tak. Zawsze muszę się wsłuchać w ten rytm, tylko tak mogę sprawdzić, czy użyłam właściwych słów. Najbardziej zwariowane jest to, że im tekst bardziej surrealistyczny, tym bardziej przystawać musi do rzeczywistości. W przeciwnym razie się nie sprawdzi. Taka proza zawsze wyjdzie źle – kiczowato. Wielu ludziom trudno w to uwierzyć, ale sceny surrealistyczne trzeba sprawdzać pod kątem autentyzmu z milimetrową dokładnością, inaczej w ogóle nie działają i tekst jest zupełnie nie do użycia. Surrealizm działa tylko wtedy, gdy staje się rzeczywistością. Dlatego musi być na nią uodporniony, oparty na realistycznych strukturach.
Pozwala pani, by zaczęte zdania panią prowadziły?
One wiedzą same, co ma się wydarzyć. Język wie, dokąd musi trafić. Ja wiem, czego chcę, ale to zdanie zna drogę do celu. Mimo to język należy zawsze trzymać w ryzach. Ja pracuję bardzo wolno. Potrzeba mi dużo czasu, bo robię wiele podejść. Każdą książkę piszę jakieś dwadzieścia razy. Z początku muszę mieć dużo podpórek, piszę wiele rzeczy, które są zbędne. Później, gdy jestem już dostatecznie daleko – we własnej głowie nadal poszukując – wycinam około jednej trzeciej, bo jest mi już niepotrzebna. Ale potem często wracam do pierwotnej wersji, ponieważ najwyraźniej była najbardziej autentyczna i wszystko inne okazało się niezadowalające. Często czuję, że mi się nie uda. Życie i język są tak odmienne. Jak mam zmieścić jedno w drugim? Jak mogę sprawić, by się spotkały? Nie ma czegoś takiego jak przełożenie jeden do jednego. Najpierw muszę wszystko rozebrać na kawałki. Wychodzę od rzeczywistości, ale muszę ją całkowicie zburzyć. A potem używam języka, by stworzyć coś zupełnie innego. Jeśli mi się poszczęści, wszystkie kawałki są na swoim miejscu i nowy język znów zbliża się do prawdy. Sam proces jest jednak kompletnie sztuczny.
Podobnie jak choinka Leo. I tak też powiedziała pani w Sztokholmie: że w pisarstwie nie chodzi o zaufanie, tylko uczciwość kłamstwa – i to naładowanego ogromną energią.
Tak, i to może wpędzić w obsesję. Kiedy ludzie mówią o pięknie tekstu, to właśnie mają na myśli – fakt, że język przyciąga, sprawia, że chcę to robić. Ale jest to również bolesne, dlatego tak bardzo boję się pisania. I tak często zastanawiam się, czy podołam, czy udźwignę tę odpowiedzialność stworzenia nowego języka. Lecz jest też tak, jak pan mówił – połowę stanowi milczenie. To, co powiedziane, to jedno, ale to, co przemilczane, też musi być obecne, unosić się nad tym, co się pisze. Trzeba to czuć.
Owo milczenie nie zawiera się jedynie wewnątrz postaci. Jest też między postaciami i w samym tekście. W Sercątku pisze pani: „Słowami w ustach depczemy tyle, co stopami w trawie. Ale także milczeniem”[1].
Milczenie też jest rodzajem mówienia. Jedno jest tożsame z drugim. To podstawowy składnik języka. Zawsze wybieramy, co powiedzieć, a czego nie. Czemu mówimy jedną rzecz, a inną pomijamy? Robimy to odruchowo, bo nieważne, o czym rozmawiamy, więcej przemilczamy, niż wypowiadamy. I nie zawsze chodzi o ukrycie czegoś – to po prostu element instynktownej selekcji. Jest ona różna u poszczególnych ludzi, więc nieważne, jak wiele osób opisuje tę samą rzecz, opis jest inny, z innego punktu widzenia. Nawet przy podobnych punktach widzenia ludzie dokonują różnych wyborów w kwestii tego, co powiedzieć, a czego nie. Dla mnie to jasne, bo pochodzę ze wsi, gdzie ludzie nigdy nie mówili więcej niż absolutnie konieczne. Kiedy miałam piętnaście lat i pojechałam do miasta, byłam zdumiona tym, jak dużo tam gadają i ile z tego jest bezcelowe. I tym, ile ludzie opowiadają o sobie – to było mi zupełnie obce. Cisza stanowiła dla mnie zawsze kolejną formę komunikacji. Przecież tak wiele można się dowiedzieć, jedynie na kogoś patrząc. W domu zawsze wiedzieliśmy wszystko o pozostałych domownikach, choć nikt o sobie bez przerwy nie mówił. W innych miejscach też napotykałam wiele milczenia. Istniało i to, które narzucaliśmy sobie sami, bo nie wolno było nigdy powiedzieć, co się naprawdę myśli.
Mówi pani o wiosce?
Było tego trochę i w wiosce, ale mam na myśli życie w dyktaturze. Bo żyjąc w takich warunkach, uczysz się, że słowa mogą być niebezpieczne, więc kontrolujesz to, co mówisz. Było też milczenie na przesłuchaniach – zawsze bardzo ważne. Za każdym razem należało ostrożnie rozważyć, ile się im powie i o czym, aby zachować równowagę. Z jednej strony nie chciałeś powiedzieć za dużo, żeby nie pomyśleli, że wiesz coś więcej niż oni, żeby nie zadali pytania, które inaczej by się nie pojawiło. Z drugiej strony należało coś jednak powiedzieć, więc najlepiej było odpowiadać po trochu, żeby musieli powtarzać to samo pytanie. Obie strony czaiły się, ostrożnie kalkulując; śledczy studiował przesłuchiwanego, próbował cię przejrzeć, a ty próbowałeś zrobić z nim to samo, odkryć, czego chce, do czego zmierza, dlaczego chce to wiedzieć. Dużo siedzenia w ciszy.
Doświadczyliśmy tego oczami bohaterki Dziś wolałabym siebie nie spotkać. Ale czy przesłuchujący byli generalnie zdolni przejrzeć swoje ofiary?
Nie wiem. Nie jestem pewna, czy w ogóle da się kogoś przejrzeć na wylot – myślisz, że ci się udało, ale możesz być w błędzie. Ale to byli profesjonaliści szkoleni w psychologii. Moich przyjaciół brano na przesłuchania i każdy przypadek był wyjątkowy, wszystkimi zajmowano się w inny sposób, inaczej ich straszono i szantażowano. Śledczy robili użytek ze swojego szkolenia, znali najlepsze sposoby, by wywołać w kimś strach i rozpacz. Nigdy nie rozgryzłam tych metod, za każdym razem dawałam się zaskoczyć. Zawsze mieli jakąś nową niespodziankę, której nie dało się przewidzieć. W moim przypadku natomiast nie było czego odkrywać, bo całe mieszkanie miałam na podsłuchu. Wtedy o tym nie wiedziałam – dowiedziałam się później, dopiero po upadku reżimu – ale oni słyszeli wszystko, znali całe moje prywatne życie. To było coś niewyobrażalnego, nie miałam najmniejszego podejrzenia, że obserwowali mnie i podsłuchiwali wszędzie, gdzie poszłam. Myślałam, że jestem w swoim domu, w miejscu prywatnym, ale wcale takie nie było. W tamtym czasie nie przyszło mi do głowy, że mogą się mną aż tak interesować – nie byłam wystarczająco ważna. Poza tym wydawało mi się, że Rumunia jest zbyt uboga, by kupować drogi sprzęt do inwigilacji, a przecież sama nie dałaby rady go wyprodukować – z krajowych fabryk nie wychodziło nic tej jakości. Naturalnie byłam okropnie naiwna – oczywiście, że mieli odpowiedni sprzęt, bo to właśnie zdecydowali się kupić. Ludzie czekali w kolejkach po jedzenie, ale mikrofonów nigdy nie brakowało.
W niektórych pani postaciach jest jeszcze jeden rodzaj milczenia. Na przykład u Kati Straży z Huśtawki oddechu. Jest niepełnosprawna umysłowo i ma ograniczoną zdolność wyrażania się.
Ale mówi więcej niż pozostali. Lubię krótkie dialogi. I są pewne konstrukcje gramatyczne, których nie znoszę, jak imiesłowy współczesne czy czas zaprzeszły, wszystkie te skomplikowane niemieckie formuły, wieże z czasowników, tryb łączący w mowie zależnej i tym podobne. Są takie męczące i chłodne, oddzielają wszystko od emocji. Zawsze staram się trzymać czasu teraźniejszego albo najwyżej prostego czasu przeszłego. Cała reszta wydaje mi się zbędnym balastem. Sądzę, że to też efekt języka chłopskiego, w którym dorastałam. Był lakoniczny. I bezpośredni. Poza tym dialogi zawsze muszą być ostre. To też chyba wpływ mojego pochodzenia. Ludzie długo nic nie mówią, a kiedy się w końcu odezwą, chodzi o coś bardzo pilnego. Absolutnie trzeba to powiedzieć i szkoda czasu na lingwistyczne konstrukcje. Najczęściej jest już za późno – można było tę rzecz powiedzieć dawno temu, ale nikt tego nie zrobił.
Ale nawet jeśli jest za późno…
To sprawa wydaje się przez to jeszcze pilniejsza.
Interpunkcję też ogranicza pani do minimum. Brakuje na przykład znaków zapytania.
Zdania nie muszą mieć znaków zapytania. Ze sposobu pisania jasno wynika, co jest pytaniem. Poznaje się to po składni. Dlatego nie potrzebuję znaków zapytania ani wykrzykników. Uważam je za kompletnie zbędne. Powodują tylko zamieszanie i nie mają u mnie czego szukać. Tak samo cudzysłowy. To okropne, kiedy tekst zapychają te wszystkie znaki. Przecież wiadomo, kiedy trwa dialog.
- W przekładzie Alicji Buras.↵