Do Lublina mam szczególny sentyment. Nie tylko dlatego, że jest to bardzo ładne miasto z piękną architekturą, wspaniałą Starówką czy – szczególnie w okresie wakacji – ogromną ilością wydarzeń plenerowych, ale również dlatego, że działa tu Galeria Labirynt, która raczej po cichu, nie krzycząc i nie upraszając się o uwagę artystycznego artworldu, robi swoje – i w moim odczuciu robi to dobrze. Prowadzona przez Waldemara Tatarczuka instytucja, konsekwentnie realizuje wytyczony przez siebie program ekspozycyjny, który – co ważne – bardzo wyraźnie kierowany jest do grupy ludzi nie do końca związanych ze sztuką współczesną, co jest godne pochwały. Myślę też, że warto wspomnieć tu o miłej atmosferze, jaka panuje w galerii, co wskazuje na prawdziwą, nie tworzoną na pokaz, otwartość tego miejsca na twórców oraz szeroko pojętą publiczność. Brawo Lublin.
Wracając jednak do tematu – stosunkowo niedawno, bo wraz ze słynną lubelską Nocą Kultury, w Galerii Labirynt zakończyła się niewielka, kuratorowana przez Paulinę Kempisty i Aleksandrę Skrabek wystawa pt. Uporczywe upodobanie. Ekspozycja ta – mimo swojej skali, a także stosunkowo prostej formuły – okazała się być wystawą interesującą, jak i – paradoksalnie – miłą dla oka. Z pewnością też o prezentacji tej nie można powiedzieć, że była zjawiskowa. Można natomiast napisać, że była dobra, merytoryczna i podana w bardzo przystępny sposób, również w aspekcie aranżacyjnym. Ogromną rolę odegrało tu światło, którym organizatorzy świetnie rozegrali kwestię doświetlenia przestrzeni i atmosfery. Również dominujące akcenty oraz napięcia między pracami były rozmieszczone w optymalny sposób, dzięki czemu wystawa ta nie miała szansy zmęczyć widza, dostarczając mu za to wystarczającej ilości – momentami niekoniecznie przyjemnych – bodźców. Ograniczona ilość obiektów oraz ich ułożenie sprawiło, że ekspozycja ta miała odczuwalny „oddech”, dając również przestrzeń do prywatnej analizy. Do wystawy wprowadzał przystępny tekst, który podobnie jak sama wystawa, operował całkiem prostymi środkami – nie był trudny do zrozumienia, nie sprawiał żadnych problemów z określeniem intencji kuratorskiej, oferując jednocześnie zgrabne i treściowo pojemne – bez zbędnego przeintelektualizowania – opisy poszczególnych obiektów. A te z kolei pomocne były dla widza, który nie jest wprawiony w oglądanie sztuki współczesnej.
Spora grupa z prezentowanych obiektów była mi dość dobrze znana, bo też wielokrotnie oglądana podczas innych wystaw. Ale pokazane zostały tu również realizacje całkiem świeże, które zaproszeni artyści wykonali z myślą o tej właśnie wystawie. Mowa tu o realizacjach: Jacka Malinowskiego pt. Dyktator/Plama/Próba, Olafa Brzeskiego pt. Powielacz, Karoliny Żyniewicz pt. safe suicide, Roberta Kuśmirowskiego pt. Liberum Animum, Moniki Zadurskiej-Bielak i Tomasza Bielaka pt. This is not Wonderland czy świetnej Diany Lelonek pt. Karol Darwin porośnięty Aspergillus versicolor. Dobór prac rzeczywiście był udany – wykonane przez artystów z różnych pokoleń realizacje uzupełniały się wzajemnie, wypełniając tym samym po brzegi zaproponowaną przez kuratorki myśl przewodnią.
Czym właściwie jest uporczywe upodobanie? W tekście wprowadzającym Paulina Kempisty i Aleksandra Skrabek odnoszą się do słów św. Tomasza z Akwinu, który „[…] w 12 tomie Sumy teologicznej zatytułowanym «O wadach i grzechach» analizował pochodzenie grzesznych myśli i udział w nich rozumu oraz sił pozarozumowych (takich jak np. pożądanie). W polskim przekładzie Sumy «delectatio morosa» tłumaczone jest jako «zatrzymywanie się myślą na niedozwolonej przyjemności»”[1]. Ten właśnie motyw stał się punktem wyjścia wystawy, w ramach której zgromadzono prace nawiązujące do grzesznych myśli, natręctw, obsesji, fascynacji czy lęków. Pomysł interesujący, dla artystów zapewne kuszący i niestety sprzyjający tworzeniu prac oczywistych. Tym bardziej ciekawe było, że na lubelskiej wystawie dosłownych „obiektów” w zasadzie nie zaprezentowano, a jeśli nawet, to mimo swojej oczywistości, kryły w sobie „jakieś” pokłady interpretacyjne. Realizacje te – niektóre humorystyczne, inne przerażające lub epatujące brzydotą – były merytorycznie pełne i nietrudne do zrozumienia, jak w przypadku pracy Mirosława Bałki pt. Nakłuwany 1,2,3 (2013) czy nie do końca według mnie udanego obiektu Tomasza Mroza pt. Wygryzione i wylizane piersi na stronach z bielizną damską, katalog Quelle (2010), który zaciekawia wyłącznie na poziomie koncepcyjnym. Odnoszę wrażenie, że artyście zabrakło pomysłu, jak w niebanalny i niewyeksploatowany sposób zobrazować ideę, która sama w sobie jest, a może lepiej – była interesująca. Praca ta wykonana została w 2010 roku, w którym gazetki Bon Prix być może były jeszcze popularne, ale czy rzeczywiście prezentowane w nich przedmioty były aż tak przez społeczeństwo pożądane? Według mnie teza jest nieco naciągana, a sama praca, ocierając się o krytyczny dyskurs w sztuce, jest jego niekoniecznie udaną kontynuacją. Należy natomiast zaznaczyć, że w twórczości Mroza istnieje całkiem spora grupa rzeczywiście ciekawych, prześmiewczych i nieco smutnych w wydźwięku prac – szczególnie realizacji wideo. Całkiem przyjemną propozycją natomiast okazała się być projekcja Aleksandry Ska pt. Birth of Capitalism (2016), która była miłym ukłonem w stronę myśli analitycznej i formalnych eksperymentów z medium. W tym przypadku mieliśmy przykład bardzo prostej ingerencji w jakość emitowanego obrazu, który dość mocno wpływał na naszą percepcję. W kontakcie z nieostrym obrazem odczuwamy zazwyczaj silną potrzebę jego poprawienia, gdyż poprzez swoją jakość dość mocno wpływa na nasilające się poczucie niedosytu czy narastającej frustracji – szczególnie, że mamy do czynienia z zapisem udźwiękowionym. W opisie pracy czytamy: „[…] Nagranie krzyków ludzi przerażonych, znajdujących się w sytuacji zagrożenia życia, czy też obłąkanych, wywołuje w nas strach, dezorientację i chęć ucieczki” – według mnie opis ten jest nieco przesadzony, gdyż w obcowaniu z pracą Aleksandy Ska nie ma się ani uczucia strachu, ani dezorientacji, ani tym bardziej potrzeby ucieczki – pojawia się natomiast zaciekawienie czysto techniczne, które wynika z odmiennego niż w innych eksponowanych pracach użycia medium.
A jeśli mowa o technice, to z całą pewnością należy wspomnieć tu realizowany przez Karolinę Żyniewicz projekt pt. safe suicide (2017), który można określić jako artystyczno-badawczym, stawiając jednak większy nacisk na słowo „badawczy”. Zapewne ku zdziwieniu większości odbiorców, praca ta przyjęła formę dokumentacji, jaka typowa jest dla badań laboratoryjnych. Dlaczego? Otóż Karolina Żyniewicz od ponad roku prowadzi badania nad starzeniem się komórek. Realizację projektu artystka opiera „[…] na standardowych eksperymentach laboratoryjnych – hodowlach komórkowych oraz przeprowadzanych na nich wieloetapowych doświadczeniach, które prowadzą do śmierci komórek (apoptozy lub nekrozy). Artystce zależy na świadomym i zaplanowanym dopuszczeniu „własnej śmierci”, przy jednoczesnym podkreśleniu podobieństw i różnic między życiem in vivo a in vitro.” Całość wydaje się być bardzo profesjonalna – zapisy, wykresy, analizy, dzienniki badań, dokumentacja fotograficzna – wszystko podane tak, jak zapewne wygląda podczas typowych badań medycznych. Można powiedzieć, że tylko miejsce, a więc zmiana kontekstu prezentacji projektu pozwala myśleć o nim jako o realizacji stricte artystycznej. Był to świetny przykład tego jak sztuka coraz mocniej wchodzi w relację z nauką i w jaki sposób te z pozoru odległe światy mocno się przenikają. Równie pasjonującą, chociaż odchodzącą nieco od typowego art&science była wyjątkowo malarska i wizualnie piękna fotografia pt. Karol Darwin porośniety Aspergillus versicolor (2017) autorstwa Diany Lelonek – artystki, która wydaje się być jedną z ciekawszych postaci młodej polskiej sztuki współczesnej. Działania Lelonek można umiejscowić na granicy bio-art’u i fotografii, choć obiekty przestrzenne czy prace o charakterze intermedialnym również nie są jej obce. Na lubelskiej wystawie zaprezentowana została praca będąca częścią większego, realizowanego od 2015 roku projektu pt. Zoe-terapia, którego pierwsza odsłona miała miejsce w CSW Zamek Ujazdowski w ramach cyklu wystaw Project Room. Lelonek wykorzystuje tu fotografie wybitnych naukowców i orędowników teorii antropocentrycznych, których wizerunki infekowane są mikroorganizmami, w naturalny sposób się namnażającymi i pochłaniającymi swoją obecnością podłoże, na jakim zostały wyhodowane. Istotny jest tu pewien „czynnik humorystyczny”, na mocy którego owe grzyby funkcjonują niejako ponad ludzkim światem, w zasadzie dowolnie na nim pasożytują i wygrywają z niby silniejszym człowiekiem – „[…] właściwym obiektem ataku jest bowiem stojąca za tymi wizerunkami nieprawdopodobnie rozbudowana struktura światopoglądowa, antropocentryczna i hierarchiczna wizja dziejów, a także dualistyczna koncepcja świata podzielonego rzekomo na wspaniałą kulturę i sielską naturę, władczego człowieka i podrzędne mu organizmy, marne ciało i doskonałego ducha, dobre swoje i złe obce”[2]. I rzeczywiście z uwagi na pomysł, sposób wykonania, merytorykę oraz swoiste piękno, praca ta była dla mnie jedną z lepszych realizacji tej wystawy.
Uwagę odbiorcy zwracały również wyrafinowane pod względem estetycznym fotografie autorstwa Zuzy Krajewskiej, które były portretami osób o widocznych brakach – skazach, zmianach skórnych, ranach czy bliznach. Zdjęcia te powinny wzbudzać niechęć i odrazę, tymczasem poprzez piękne kadry, umiejętne upozowanie postaci, dobre światło, kolorystykę i kompozycję – jawią się jako piękne. Owa fizyczna niedoskonałość, która oczywiście w jakiś sposób definiuje tożsamość modeli, w obiektywie Krajewskiej jest czymś więcej niż tylko defektem. Mamy tu zderzenie dwóch światów – piękna i brzydoty, dwóch estetyk, które na pewnym poziomie się równoważą. Równie pasjonujące były nieco makabryczne i poruszające fotografie z cyklu Selfie (2014) Anety Grzeszykowskiej, która – jak czytamy na stronie Galerii Raster – „[…] na gładkich, skórzanych tłach eksponuje naturalistycznie opracowane modele fragmentów własnego ciała wykonane ze świńskiej skóry. Oto niecodzienne selfie – na naszych oczach artystka składa z części swój autoportret. Cielesność, zmysłowość i autoerotyzm potraktowane są tu ze specyficznym, wisielczym humorem, który doświadczenie estetyczne przemienia w zmaganie z podstawowymi, egzystencjalnymi emocjami”[3]. Przyznam, że według mnie praca ta ma w sobie coś z twórczości Aliny Szapocznikow, co nie jest tu złym nawiązaniem.
Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć o niezwykłym Jacku Malinowskim i jego Nosferatu. Dyktatorze Lęku (2011). Praca ta oparta została na formule tzw. fałszywego dokumentu, który w twórczości Malinowskiego jest formą wykorzystywaną najchętniej. W tym przypadku artysta wprowadza nas w niecodzienny świat postaci stworzonej na bazie dwóch klasycznych fabuł – Nosferatu – symfonia grozy Friedricha Wilhelma Murnaua i Nosferatu – wampir, który 1979 roku został nakręcony przez Wernera Herzoga. Film Malinowskiego jest wielopoziomowy, wykorzystuje wiele stylistyk i narracji, a jednocześnie technik filmowych – stanowi w moim odczuciu wyjątkowo dobry przykładem sztuki – chyba wciąż – wideo. Jest tu coś jeszcze – w pracy tej wyczuwa się dojrzałość artysty i świadomość prowadzonych konsekwentnie działań. Podobnie jest w przypadku jednej z bardziej lubianych przeze mnie prac Wojciecha Bąkowskiego pt. Piękno, a także w wideo Katarzyny Kozyry, Elżbiety Jabłońskiej, a także w przepięknej instalacji Roberta Kuśmirowskiego.
Wystawa Uporczywe upodobanie pokazała, że zespół lubelskiej Galerii Labirynt jest w świetnej kondycji. Pozostaje pogratulować myśli kuratorskiej i doboru prac, a także poczekać na kolejne – mam nadzieję – tak inspirujące i utrzymane na zbliżonym lub lepszym poziomie ekspozycje.
1 comment
Małe sprostowanie dotyczące opisu mojego projektu. Jego realizacja trwa od marca 2016 i nie powstał specjalnie na tę wystawę,pierwszy etap był prezentowany wcześniej na dwóch innych (Galeria Sztuki Współczesnej w Opolu, Centrum Nauki Kopernik w Warszawie). W Labiryncie pokazałam drugi etap projektu, związany ze starzeniem się własnych komórek, w pierwszym etapie komórki były jedynie uśmiercane. Niezwykle istotne jest to, że projekt dotyczy pracy na własnych komórkach (etap I- limfocyty, etap II- fibroblasty), stąd tytuł ,,safe suicide”. Badania, z którymi związany był projekt nie mają charakteru medycznego (nie wszystkie działania laboratoryjne mają taki charakter!).
Z poważaniem
Karolina Żyniewicz
Comments are closed.