Do Białegostoku jadę z uprzedzeniami. W głowie mam obraz tego miasta z książki Białystok. Biała siła, czarna pamięć Marcina Kąckiego (Wydawnictwo Czarne, 2015), a wjeżdżając do miasta pociągiem od razu widzę okładkowy mural prezentujący kiboli. Po raz pierwszy spacerując po tym mieście szukam miejsc, których już nie ma – starej zabudowy, cmentarzy żydowskiego, prawosławnego i ewangelickiego, zrównanych z ziemią po wojnie, widzę wielki pomnik z napisem: „BÓG, HONOR, OJCZYZNA”, gierkowskie bloki i postmodernistyczne „potworki”, sąsiadujące z rozsypującą się architekturą drewnianą z początku XX wieku. Widzę miasto, które ma problem ze swoja historią i tożsamością. Białystok niegdyś był miastem wielokulturowym, multireligijnym, dziś rzucają się w oczy graffiti chwalące ideologię ONR-u. Obecnie znajduje się on na granicy Uni Europejskiej, jest miastem granicznym, pierwszym przystankiem w emigracji ekonomicznej ze Wschodu, podobnie jak Lublin, który niegdyś był położony w geograficznym centrum Polski, a dziś znajduje się na jej rubieżach, kresach.
Celem mojej wycieczki jest zobaczenie wystaw, dla których kontekst tych dwóch miast ma duże znaczenie. Wystawa Uwaga! Granica jest podzielona na dwie części – jedna prezentowana jest w białostockim Arsenale, a druga w Galerii Labirynt w Lublinie, kuratorami są dyrektorzy galerii, Monika Szewczyk i Waldemar Tatarczuk. Wystawa zmusza mnie do odbycia podróży, odwiedzin obu miast, migracji. Warszawa – Białystok – Warszawa – Lublin. Ten zabieg rozdwojenia od razu kojarzy mi się ze strategią wykorzystaną przez Adama Szymczyka i jego zespół (w skład którego wchodziła Monika Szewczyk) podczas dokumenta14, które odbyło się w Atenach oraz tradycyjnie w Kassel. Kuratorzy wystawy Uwaga! Granica zaprosili artystów z m.in. Ukrainy, Rumunii, Polski, Białorusi, Turcji, Gruzji, Mołdawii do prezentacji swoich prac w dwóch przestrzeniach, kilka z nich podzielonych było na dopełniające się części, inni pokazywali dwie autonomiczne prace. Wystawa porusza bardzo szerokie i aktualne zagadnienie graniczności.
Przekraczanie granic państwowych i związane z tym procedury oraz relacje władzy interesowały wielu artystów. Żyjąc w Europie możemy odnieść wrażenie, że współczesny zglobalizowany świat nie ma realych granic. Jeżdżąc w obszarze strefy Schengen o przekraczaniu granic uświadamia nas niemalże tylko powiadomienie smsowe. Praktycznie cały świat stoi przed nami otworem, mamy paszporty i możemy dostać wizę do niemal każdego zakątka świata, przekraczamy granice na czystych lotniskach z kubkiem ze Starbucksa w ręce. Nie można jednak zapominać, że żyjemy w najbardziej uprzywilejowanej i najbogatszej części świata, a raczej na jego granicy. Kuratorzy we wstępie do wystawy cytują Gombrowicza: „Czym jest Polska? Jest to kraj przejściowy między Wschodem a Zachodem, gdzie Europa juz poczyna się wykańczać, kraj przejściowy, gdzie Wschód i Zachód wzajemnie się osłabiają”.
Za rogatkami, kilkadziesiąt kilometrów od Lublina i Białegostoku jest inny świat, dla którego mieszkańców przekraczanie granic wiąże się z upokorzeniem, wysiłkiem i stresem. To własnie tym ludziom artyści oddają głos. Dantejskie sceny odbywające sie codziennie na granicy polsko-ukraińskiej dokumentuje w swoim filmie Piotr Wysocki. Bez żadnego komentarza pokazuje procedurę przeszukiwania samochodów przez celników w celu znalezienia przemycanych towarów; ciężki żywot osób, które mimo świadomości konsekwencji podejmują próby, aby zarobić parę groszy. Kuratorzy zdecydowali się także na pokazanie dokumentacji performance’u z 2006 r. ukraińskiego artysty, Mykola Ridnyi’a, który kładł się pod budynkiem niemieckiej ambasady w Kijowie i błagalnie krzyczał, aby wydano mu wizę. Do fizyczności granic odniósł się Hubert Czerepok, tworząc instalację z pogiętych szlabanów. Bardzo zabawną pracą było wideo Eurolines katering, czyli kuchnia nostalgiczna Pavela Braila, mołdawskiego artysty mieszkającego w Berlinie, który poprosił swoją rodzinę o przygotowanie tradycyjnego poczęstunku dla gości wernisażowych. Kamera śledzi potrawy od wyjścia z pieca w rodzinnej miejscowości w Mołdawii, przez podróż tanim busem przez całą Europę, aż po przyjazd do berlińskiej galerii. Jest to pełen humoru komentarz do sytuacji emigrantów z krajów wschodnich.
Uwaga! Granica może być czytana jako głos w debacie przetaczającej się przez media, w których na co dzień czytamy o „problemie uchodźców”, konsekwencjach globalizacji i neoliberalnej ekonomii kapitalistycznej, o zaogniających się konfliktach na tle etnicznym, rasowym czy religijnym. Nad Europą wisi widmo powrotu do strzeżonych granic państwowych i coraz głośniej mówi się o zniesieniu strefy Schengen. Artyści prezentowani na wystawie zabierają wyraźny głos w wielu z tych spraw. Pracą, która zrobiła na mnie kolosalne wrażenie było wideo Tymona Nogalskiego pt. Green White Orange – Composition przedstawiający widok plaży greckiej wyspy Lesvos z lotu ptaka, pełnej śmieci, gruzu, stosów kamizelek ratunkowych, resztek łodzi, pontonów. Z daleka kolorowe plamki tworzą atrakcyjną wizualnie ruchomą kompozycję, z bliska widza przeszywa dreszcz. Widok jest postapokaliptyczny, przypomina obrazy wojny, a przecież dla przybyszy jest to dopiero początek, pierwsze zetknięcie z wymarzoną Europą. Co i kto czeka ich dalej? Marina Naprushkina, białoruska artystka mieszkajaca w Berlinie, również porusza temat imigrantów. Pokazuje, że cały spektakl dotyczący przyjmowania uchodźców w Niemczech oparty jest nie na współczuciu czy empatii, ale na czystej kalkulacji finansowej. W swojej pracy pt. Jak Niemcy zarabiają na uchodźcach wskazuje sektory państwowe i publiczne, które wzbogacą się na przybyszach ze Wschodu. Natomiast instalacja Mirosława Bałki zwraca uwagę na nierozwiązywalny konflikt miedzy Palestyńczykami a Izraelczykami. Jego praca składa się z dwóch części metalowej, zardzewiałej bramy, ready-made, któremu artysta nadaje symboliczne znaczenia. Jedna część bramy o arabskiej nazwie znajduje się w Białymstoku, a druga z żydowską nazwą – w Lublinie. Całość nawiązuje do jerozolimskiej Złotej Bramy prowadzącej na Wzgórze Świątynne, najważniejsze miejsce kultu dla muzułmanów, żydów i chrześcijan.
Wystawa to również opowieść o sytuacji w krajach postsowieckich, które bardzo wolno przyjmują demokratyczne standardy, borykają się z widmami przeszłości, są ofiarami częstych zmian granic, reżimów politycznych. To historia o relacji centrum-peryferia, o terenach zapomnianych i oddanych na pastwę losu imperialistycznych zapędów Rosji, o „nie-miejscach” znajdujących się poza granicami strefy Schengen. Tego typu tematykę porusza m.in. cykl fotografii Yevgenia’y Belorusets Zwycięstwa pokonanych, opowiadający o codziennym życiu we Wschodniej Ukrainie będącej celem rosyjskiej wojny hybrydowej i informacyjnej.
Kuratorzy wystawy pokazują, że granica może być rozumiania również metaforycznie. W społeczeństwie istnieje wiele granic, które są niewidzialne, a mają realny wpływ na życie jednostek. Współcześnie dochodzi do polaryzacji i radykalizacji przekonań politycznych, brutalizacji języka. Stąd propozycja młodej artystki Jany Shostak, aby stygmatyzujący termin „uchodźca” zamienić na określenie „nowak”. W swoim projekcie pokazuje także genezę najpopularniejszego nazwiska w Polce, które oznacza „przybysza”. W Polsce, podobnie jak w krajach postsowieckich, nadal niewidzialnymi granicami pozostają narracje wokół historii, II wojny światowej, wysiedleń czy rzeźi. To tematy „zapalne”, jak wciąż wypierana historia o mniejszości żydowskiej w Polsce. Nie tylko Białystok nie radzi sobie z „czarną pamięcią”. Ten sam problem ma Lublin, o czym pracę zrobił rumuński artysta Ovidiu Anton, który zwrócił uwagę na stadion Lublinianki, wybudowany na miejscu kirkutu przez więźniów obozu w czasie nazistowskiej okupacji. Stadion nadal jest używany, jednak nikt nie zna lub nie chce znać jego prawdziwej historii. Natomiast Janusz Bałdyga swoim performance przywraca pamięć dramatycznej historii wsi Tokary, która została podzielona w 1945 roku polsko-radziecką granicą. Pokazuje, że odgórnie ustalane granice mają faktyczny wpływ na ludzkie życie. Myślę, że takie historie w tej części Europy można by mnożyć bez końca.
Osobliwa wydała mi się praca Anny Baumgart pt. Zdobywcy słońca, ponieważ jako jedyna tak mocno zakorzeniona była w historii sztuki. Artystka zainteresowana konstruktywizmem radzieckim oraz związaną z tym skrajnie lewicową ideologią, zajęła się tematem tajemniczego, zaginionego „pociągu agitacyjnego”, który miał być wysłany przez Kazimierza Malewicza z Moskwy do Berlina w 1920 roku. W pociągu miały znajdować się największe dzieła sztuki. Wykorzystując materiał found footage artystka przy pomocy wybitnego specjalisty prof. Andrzeja Turowskiego stworzyła sensacyjny mockument (gatunek filmowy udający dokument), który pobudza wyobraźnię. Ponadto jest to praca, która przewartościowywuje kierunki i relacje centrum-peryferia w historii sztuki oraz zwraca uwagę na tradycję migracji artystycznych i odwieczną próbę transgresjii.
Gdybym miała porównywać odsłony wystawy w Białymstoku i Lublinie, prymat przyznałabym tej pierwszej, głównie ze względu na przestrzeń wystawienniczą. Stara elektrownia, niewyremontowana, pozostawiona w stanie niemalże rozpadu, postindustrialna, przyciemniona przestrzeń stoworzyły dobry klimat do odbioru tego typu prac i pasowały do ich tematyki. Prace wykonane ze znalezionych przedmiotów, niemalże śmieci – jak istalacja ze szlabanów Czerepoka, bilety pociągowe dokumentujące nomadyzm Yaroslava Futymsky’iego, zardzewiała brama Bałki, rysunki Lubomyra Tymkiva wykonane na opakowaniach po nabojach czy etykietkach konserw – dobrze prezentowały się w tej „biednej” przestrzeni. Poszczególne wideo-arty pokazywane były w małych pokoikach, dawnych łazienkach, biurach czy innych pomieszczeniach gospodarczych, czasem wyświetlane na ścianach, małych telewizorkach czy na ekranach. Widz prowadzony był po ścieżce z taśmy zabezpieczającej. Przestrzeń starej elektrowni nadawała pracom nieco innego kontekstu, kojarzącego się z czymś prowizorycznym, „w budowie”, grożącego zawaleniem. Wystawa w Białymstoku przywodziła mi na myśl ekspozycję Oblicze Dnia. Koszty społeczne w Polsce po 1989 roku w dawnym Kinie Światowid w Nowej Hucie podczas Festiwalu ArtBoom, również o zaangażowanym charakterze. Natomiast wystawa w Galerii Labirynt była bardzo sterylna, równomiernie zapełniała czyściutki white-cube, przez co zrobiła na mnie mniejsze wrażenie.
Niewątpliwą zaletą całego projektu wystawienniczego jest fakt, że tworzy on nową platformę współpracy między instytucjami i środowiskami, a także zwraca uwagę na podobną sytuację geo-polityczną Lublina i Białegostoku. Rozdwojenie zmusza widzów do odbycia podróży, przez co nadaje wystawie aspektu performatywnego. Jeszcze ciekawsza z perspektywy odbiorcy mogła by być sytuacja, w której aby obejrzeć drugą część wystawy, należałoby przekroczyć np. polsko-białoruską granicę i przejść cały proces wizowy. Kuratorzy zaprosili do współpracy wielu artystów z krajów postsowieckich, których nazwiska są nowe w Polsce i wciąż niedoreprezentowane w Europie. Ci pokazali głównie instalacje i wideo-arty w duchu sztuki zaangażowanej społecznie, wykorzystującej strategie charakterystyczne dla polskiej sztuki krytycznej.