Gdyby na początku sierpnia ktoś zapowiedział, że naszpikowany wielkimi nazwiskami i ambitnymi dziełami konkurs festiwalu w Wenecji wygra baśniowe widowisko Guillermo del Toro, uznano by go za szaleńca, a w najlepszym razie niepoprawnego marzyciela. Po ubiegłorocznym zwycięstwie filipińskiego mistrza powolnego kina, Lava Diaza, odbywające się na wyspie Lido święto filmu wydawało się zmierzać w kierunku bardziej wyciszonych i autorskich opowieści. Tymczasem zwycięskie The Shape of Water, choć zachwycające wizualnie i pełne emocjonalnego rozmachu, jest dziełem narracyjnie i tematycznie bardzo konwencjonalnym.
A przecież w odbywającym się po raz 74. weneckim konkursie wiele było obrazów, które wydawały się znacznie bardziej interesujące na poziomie konstrukcyjnym. Izraelski Foxtrot, zaledwie drugi film triumfującego w Wenecji przez ośmioma laty Samuela Maoza, dekonstruuje kino wojenne w formie, w jakiej ów gatunek zyskał popularność, w niecodzienny sposób ukazując także kwestię zmagania się ze stratą bliskiej osoby oraz doświadczaniem wojny przez młodych, niedojrzałych jeszcze żołnierzy. Motyw przepracowywania żałoby legł także u podstaw fenomenalnie napisanego scenariusza do autorskiego dzieła Martina McDonagha, które zrealizowane został na południu Stanów Zjednoczonych – Trzy billboardy za Ebbing, Missouri to bez wątpienia najlepszy film tegorocznej edycji biennale (wskazywały na to także noty krytyków, pojawiające się w festiwalowej prasie codziennej), odwołujący się do najlepszych dokonań braci Coen, a jednocześnie za sprawą błyskotliwych i niezwykle dynamicznych dialogów stanowiący samodzielny, osobny fenomen. Sweet Country, australijski slow western mającego aborygeńskie korzenie Warwicka Thorntona, to poetyckie w formie i brutalne w treści nawiązanie do poprzedniego dzieła tego reżysera, Samson i Delilah, także zwracającego uwagę na los autochtonów w skolonizowanej Australii. Nawet First Reformed, najnowszy film Paula Schradera, twórcy tyleż uznanego, co w ostatnich latach regularnie zawodzącego swoimi projektami, okazało się obrazem niepokornym, wyraźnie przekraczającym gatunkowe ramy thrillera czy kryminału.
Na tle wymienionych powyżej tytułów The Shape of Water, osadzona w zimnowojennej rzeczywistości opowieść o niemej kobiecie, która zakochuje się z wzajemnością w żyjącym w głębinach stworzeniu, narracyjnie jawi się jako dzieło najzwyczajniej… nudne. Nic bardziej mylnego – pomimo mało odkrywczej strony tekstualnej, film Guillermo del Toro znacząco pogłębia warstwę emocjonalną fabuły, jednocześnie stawiając nacisk na wizualne oszołomienie widza. Szczęśliwie jednak estetyczny rozmach nie jest jedynie skrywającą pustkę fasadą, lecz zachwycającym opakowaniem dla klasycznej baśni o dobru i złu, w której mrok odkrywa zasadniczą, lecz nie konstrukcyjną, rolę. W The Shape of Water mnóstwo jest spowitych ciemnościami wnętrz i plenerów, a z definicją piękna, której hołduje meksykański reżyser, wielu zapewne mogłoby polemizować, ale jest w filmie del Toro niezwykła konsekwencja w budowaniu świata przedstawionego – pojawiająca się w tytule woda jest tu nieustannie obecna, zaś grunt i budynki nie stanowią jej przeciwieństwa, lecz niejako przedłużenie płynnego żywiołu, przestrzeń, którą można formować zgodnie z fantazjami i marzeniami. Bezinteresownej dobroci głównej bohaterki (Sally Hawkins) przeciwstawione zostaje krótkowzroczne zło, panoszące się we wnętrzu agenta specjalnego (Michael Shannon), starającego się za wszelką cenę uniemożliwić pozytywne zakończenie tej historii. O tym, czy mu się udaje, polscy widzowie będą mogli się przekonać niestety dopiero w styczniu 2018 roku.
Choć Złotym Lwem nagrodzono film widowiskowy i klasyczny fabularnie, pozostałe nagrody powędrowały do wymienionych wcześniej, bardziej poszukujących twórców. Eksperymentującego z konwencją kina wojennego Foxtrota wyróżniono drugim najważniejszym laurem – Wielką Nagrodą Jury, co czyni z Samuela Maoza jednym z ulubieńców weneckiego festiwalu. Z kolei Nagroda Specjalna Jury powędrowała do wspomnianego Warwicka Thorntona, którego wrażliwość – zarówno w prowadzeniu narracji, jak i portretowaniu australijskiego Outbacku – została doceniona przez kapitułę. Gremium pod przewodnictwem słynnej amerykańskiej aktorki Annette Bening wyróżniło nagrodą za scenariusz Martina McDonagha, który kolejnym filmem potwierdza, że jest nie tylko wybitnym dramaturgiem, ale także autorem jednych z najlepszych dialogów filmowych. Prowadzeni przez niego aktorzy, zwłaszcza Frances McDormand i Sam Rockwell, z pewnością będą się liczyć w nadchodzącym tzw. awards season, zaś szczególnie McDormand ma ogromne szanse w oscarowym wyścigu. Warto zwrócić uwagę na nagrody aktorskie dla panów – doceniono rolę Kamera El Bashy w The Insult, bardzo efektownym portrecie destrukcyjnego wpływu męskiej dumy na bliskowschodnie społeczeństwa, a także wspaniale rokującego Charliego Plummera, który zdobył nagrodę dla najlepszego młodego aktora za znakomity film drogi Lean on Pete Brytyjczyka Andrew Haigha.
Co ciekawe, w weneckim konkursie znalazło się sporo filmów, w których obcokrajowcy znakomicie opowiadali o społeczeństwach innych krajów. Paolo Virzì, nagrodzony na Lido Wielką Nagrodą Jury przed dziesięcioma laty, w The Leisure Seeker toczy opowieść o Ameryce tak, jakby wychował się na tamtejszych burgerach, a nie włoskich makaronach. Wspomniany Haigh, chłopak z północnego Yorkshire, przemierza z kamerą północno-wschodnie stany USA niczym ulice doskonale sobie znanego angielskiego Newcastle. Jego krajan Martin McDonagh z kolei od kilku już lat – a w tym roku za sprawą Trzech billboardów za Ebbing, Missouri – udowadnia, że mentalnie jest człowiekiem z Południa Stanów, gdzie rytm życia dyktują niechętni obcym twardziele z obrzynami w rękach. Fakt, że spośród wielu filmów opowiadających o Ameryce nagrodzono te, które zostały nakręcone przez „obcych”, mówi wiele o kondycji tamtejszego kina. Reżyserzy z USA – Alexander Payne, George Clooney, Darren Aronofsky – zajęli się tworzeniem filmów spektakularnych w formie, ale często nietrafionych fabularnie. Choć Downsizing czy Suburbicon, jedne z najgłośniejszych tytułów tegorocznego konkursu w Wenecji, próbują dokonywać diagnozy współczesnego amerykańskiego społeczeństwa (choć pierwszy film lokuje akcję w niesprecyzowanej przyszłości, drugi zaś w latach 50. XX wieku), robią to powierzchownie i bez przekonania. Dużo trafniej opisują współczesne Stany – pełne konfliktów, wątpiące, potrzebujące ciągłych dowodów na wielkość swego narodu – właśnie obcokrajowcy, którzy wnoszą do swych filmów i diagnoz niezbędny dystans, który jest często niemożliwy do osiągnięcia dla amerykańskich twórców.
Wśród krytyków i dziennikarzy uczestniczących w 74. edycji panowało przekonanie, iż tegoroczna odsłona festiwalu filmowego w Wenecji jest najmocniejszą od lat. Rzeczywiście – konkursowa stawka była wyrównana, żaden z filmów nie wyróżnił się w sposób skrajnie negatywny, zaś wiele tytułów wywołało zachwyt widzów. Tegoroczne weneckie rozdanie z pewnością przyćmiło festiwal w Cannes, jednak nie ulega wątpliwości, że odbywająca się na Lido impreza nie ma ambicji, by rewolucjonizować i wyznaczać nowe trendy w kinie. Ma natomiast zadatki na to, by stać się bezpieczną przystanią dla wielkich nazwisk i głośnych produkcji, które – choć nie kontestują zastanego porządku w światowej kinematografii – wyznaczają wysoki poziom współczesnym filmowcom.