Apartheid był rasizmem doskonałym. Rozwijał się przez wieki, poczynając od 1652 roku, kiedy to okręty Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej przybiły do brzegów Przylądka Dobrej Nadziei i powstała kolonia handlowa o nazwie Kaapstaad, przystanek dla statków pływających z Europy do Indii. Aby zaprowadzić rządy białego człowieka, holenderscy koloniści stoczyli wojnę z tubylcami, po czym opracowali zbiór praw, których celem było podporządkowanie, a często wręcz zniewolenie rdzennej ludności. Kiedy kolonię przejęli Brytyjczycy, potomkowie holenderskich osadników powędrowali w głąb lądu i tam rozwijali własny język, kulturę i zwyczaje, z czasem stając się osobnym narodem, Afrykanerami – białym ludem Afryki.
Brytyjczycy formalnie znieśli niewolnictwo, w praktyce jednak nie zrezygnowali z niewolniczej siły roboczej. Stało się tak, ponieważ w połowie dziewiętnastego wieku w tym bezwartościowym, jak się zdawało, zakątku świata paru kapitalistów odkryło najbogatsze w skali globu zasoby złota i diamentów, a co za tym idzie, potrzebowano nieskończonego zapasu rąk do morderczej pracy, aby móc to wszystko wydobyć.
Po upadku imperium brytyjskiego Afrykanerzy uznali Afrykę Południową za swoją prawowitą własność. Aby utrzymać się przy władzy w obliczu rosnącej w siłę czarnej większości, rząd postanowił poszukać nowszych i skuteczniejszych narzędzi. Powołano specjalną komisję, która miała się przyjrzeć funkcjonowaniu instytucjonalnego rasizmu w różnych krajach świata. Wysłano delegacje do Australii, do Holandii, do Ameryki. Ustalano, jakie rozwiązania się sprawdzają, a jakie nie. Z tych podróży powstał raport, a zawarta w nim wiedza posłużyła władzom do budowy najbardziej zaawansowanego systemu ucisku rasowego w historii ludzkości.
Apartheid był państwem policyjnym, systemem nadzoru i praw pomyślanym w taki sposób, aby czarna ludność znajdowała się pod całkowitą kontrolą. Kompletny wykaz tych praw zająłby trzy tysiące stron i ważyłby pięć kilogramów, ale zasadnicza idea powinna być zrozumiała dla każdego. W Ameryce siłą osadzano rdzennych mieszkańców w rezerwatach, praktykowano niewolnictwo, a później segregację. Wyobraźcie sobie, że wszystkie te trzy metody stosuje się naraz wobec jednej grupy. Oto czym był apartheid.
2
Nielegalny
Dorastałem w Południowej Afryce w czasie apartheidu, co było trudne, ponieważ moja rodzina była rodziną mieszaną. Ściślej mówiąc, było w niej jedno mieszane dziecko – ja. Mam czarną matkę i białego ojca. Pół Szwajcara, pół Niemca, gwoli ścisłości, z której słyną Szwajcarzy i Niemcy. Za apartheidu kontakty seksualne z osobą innej rasy należały do najpoważniejszych przestępstw. Nie muszę chyba dodawać, że moi rodzice dopuścili się tego przestępstwa.
W każdym społeczeństwie opartym na instytucjonalnym rasizmie mieszanie się ras nie tylko stawia pod znakiem za- pytania sprawiedliwość systemu, ale także ujawnia jego nieżyciowość i niespójność. Mieszanie się ras dowodzi, że rasy mogą się mieszać – i że często c h c ą się mieszać. Ponieważ mieszaniec jest chodzącym oskarżeniem systemu i jego logiki, mieszanie się ras urasta do rozmiarów zbrodni gorszej niż zdrada.
Ponieważ ludzie są ludźmi, a seks jest seksem, tamten zakaz od początku był martwy. W Południowej Afryce mieszane dzieci zaczęły się rodzić równo w dziewięć miesięcy po tym, jak pierwsze holenderskie łodzie wylądowały na plaży w Zatoce Stołowej. Podobnie jak w Ameryce, koloniści, jak to 34 koloniści, śmiało sobie poczynali z miejscowymi kobietami. Inaczej niż w Ameryce, gdzie każdy, kto miał choć kroplę czarnej krwi, automatycznie uchodził za czarnego, w Południowej Afryce mieszańcy tworzyli odrębną grupę – nie byli ani czarni, ani biali, lecz „kolorowi”. Kolorowi, czarni, biali i Hindusi musieli się jako tacy rejestrować w urzędach. Na podstawie tej klasyfikacji przesiedlono miliony ludzi. Tereny hinduskie oddzielono od kolorowych, a kolorowe od czarnych; wszystkie oddzielono od terenów zamieszkałych przez białą ludność i odseparowano od siebie pustymi strefami buforowymi. Ustanowiono prawo zabraniające kontaktów seksualnych pomiędzy Europejczykami a tubylcami, prawo, które następnie poprawiono, tak by zakaz obejmował wszelkie kontakty seksualne białych z niebiałymi.
Ponieważ ludzie są ludźmi, a seks jest seksem, władze musiały stawać na głowie, żeby wyegzekwować przestrzeganie nowych przepisów. Za ich naruszenie groziła kara pięciu lat więzienia. Specjalne oddziały policji zaglądały ludziom przez okna – do tej wymagającej służby kierowano z pewnością tylko najlepszych stróżów prawa. Nie chcielibyście być w skórze mieszanych par przyłapanych na gorącym uczynku. Funkcjonariusze wyważali drzwi, wywlekali nieboraków z domu, bili ich i aresztowali. W każdym razie tak się obchodzono z czarnymi. Biali słyszeli od policjantów: „Okej, napiszemy, że był pan pijany, ale proszę tego więcej nie robić, dobrze? Do widzenia”. Tak było w przypadku białego mężczyzny i czarnej kobiety. Jeżeli przyłapano czarnego mężczyznę na seksie z białą kobietą, najczęściej stawiano mu zarzut gwałtu.
Moja matka, zapytana, czy zastanawiała się nad konsekwencjami posiadania mieszanego dziecka w kraju apartheidu, odpowie, że nie. Chciała coś zrobić, więc znalazła sposób i to zrobiła. Miała w sobie nieustraszoność, bez której byłoby to niemożliwe. Człowiek, który zastanawia się nad konsekwencjami, niewiele zdziała. Co nie zmienia faktu, że postępowanie mojej matki zakrawało na szaleństwo. Trzeba było dużego szczęścia, żeby tak długo jak my unikać zainteresowania ze strony systemu.
Za apartheidu, jeśli było się czarnym mężczyzną, pracowało się na farmie, w fabryce albo w kopalni. Jeśli było się kobietą, pracowało się w fabryce albo jako służąca. Inne możliwości w zasadzie nie istniały. Matka nie chciała pracować w fabryce, nie umiała gotować i nie zniosłaby tego, że jakaś biała dama mówi jej, co ma robić. Dlatego z właściwym sobie uporem wybrała drogę, której w ogóle dla niej nie przewidziano: zapisała się na kurs maszynopisania dla sekretarek. W tamtych czasach czarna kobieta ucząca się pisać na maszynie była jak niewidomy szkolący się na kierowcę: można ją było podziwiać za wytrwałość, lecz trudno było oczekiwać, że ktoś zechce ją zatrudnić. Zgodnie z obowiązującym prawem praca biurowa i stanowiska dla wykwalifikowanych robotników były zarezerwowane dla białej ludności. Ale moja mama była buntowniczką i, szczęśliwie, zbuntowała się we właściwym momencie. Na początku lat osiemdziesiątych rząd południowoafrykański, chcąc uciszyć międzynarodową krytykę okrucieństw i łamania praw człowieka w kraju apartheidu, przystąpił do nieśmiałych reform. Zaczęto między innymi symbolicznie obsadzać czarnymi pracownikami nisko płatne stanowiska biurowe. Na przykład posady maszynistek. Z pomocą agencji pośrednictwa matka dostała pracę jako sekretarka w ICI, międzynarodowym koncernie farmaceutycznym w Braamfontein, przedmieściu Johannesburga.
Kiedy zaczynała tam pracować, mieszkała jeszcze z moją babką w Soweto, czarnym osiedlu, do którego władze kilkadziesiąt lat wcześniej przesiedliły moją rodzinę. Czuła się tam jednak nieszczęśliwa i mając dwadzieścia jeden lat, uciekła do centrum Johannesburga. Był tylko jeden problem: czarni nie mogli tam mieszkać. Dalekosiężnym celem apartheidu było uczynienie RPA krajem białych, pozbawienie czarnoskórej ludności praw obywatelskich i umieszczenie jej w bantustanach, półsuwerennych terytoriach będących w istocie marionetkowymi państwami zależnymi od rządu w Pretorii. Ale ponieważ tak zwany biały kraj nie mógł funkcjonować bez czarnej siły roboczej, która budowała jego bogactwo, pozwalano czarnej ludności mieszkać w pobliżu białych skupisk w takich osiedlach jak Soweto, swoistych gettach wytyczonych z myślą o czarnych pracownikach. Prawo do zamieszkiwania w osiedlach było ściśle powiązane ze statusem robotnika. Tym, którym z jakiegoś powodu cofnięto papiery, groziła deportacja do bantustanów.
Aby wydostać się z osiedla w drodze do pracy w mieście albo w dowolnym innym celu, należało mieć przy sobie przepustkę z osobistym numerem, inaczej można było trafić do aresztu. Poza tym obowiązywała godzina policyjna: czarni, którzy nie wrócili w porę do swoich osiedli, także narażali się na aresztowanie. Moja matka miała to wszystko gdzieś. Postanowiła w ogóle nie wracać do domu. Została w Johannesburgu, ukrywała się i sypiała w publicznych szaletach, aż nauczyła się poruszać po mieście, korzystając z rad innych czarnych kobiet, które tam zamieszkały, czyli prostytutek.
Wiele spośród nich pochodziło z plemienia Khosa. Mówiły w tym samym języku co matka i pokazały jej, jak przetrwać. Nauczyły ją przebierać się w strój służącej, dzięki czemu mogła chodzić po mieście, nie budząc podejrzeń. Skontaktowały ją z białymi mężczyznami, którzy mieli mieszkania na wynajem. Byli to nierzadko obcokrajowcy, Niemcy i Portugalczycy, którzy niezbyt przejmowali się prawem i chętnie dobijali targu z prostytutkami: one zyskiwały dach nad głową i miejsce do przyjmowania klientów, oni – kobietę na boku. Mojej mamy nie interesował taki układ, ale dzięki pracy stać ją było na opłacenie czynszu. Przez znajomą prostytutkę poznała pewnego Niemca, który zgodził się wynająć jej lokum na własne nazwisko. Wprowadziła się tam i kupiła kilka fartuchów, jakie nosiły służące. Mimo to wiele razy ją zatrzymywano i aresztowano za brak papierów albo za prze- bywanie w białej strefie poza wyznaczonymi godzinami. Takie wykroczenia karano trzydziestodniowym aresztem lub grzywną w wysokości pięćdziesięciu randów, czyli połowy jej miesięcznej pensji. Za każdym razem wysupływała pieniądze, płaciła karę i dalej robiła swoje.
Meta matki znajdowała się w dzielnicy Hillbrow. Mieszkała pod numerem 203. Na tym samym piętrze, pod numerem 206, rezydował wysoki pół Szwajcar, pół Niemiec o blond włosach i błękitnych oczach; na imię miał Robert. W Południowej Afryce, niegdysiejszej kolonii handlowej, zawsze istniała duża społeczność cudzoziemska. Ludzie trafiają tu z całego świata. Niemców i Holendrów jest na pęczki. Hillbrow było w tamtym czasie południowoafrykańskim Greenwich Village, tętniło liberalnym, kosmopolitycznym życiem. W galeriach i undergroundowych teatrach odwiedzanych przez mieszaną publiczność artyści i aktorzy nie bali się krytykować rządzących. Słynny artysta kabaretowy Pieter-Dirk Uys w satyrycznych występach w kobiecym przebraniu atakował reżim Afrykanerów. W licznych restauracjach i nocnych klubach, często będących własnością obcokrajowców, obsługiwano mieszaną klientelę: czarnych, którzy nienawidzili status quo, i białych, którzy uważali, że jest ono idiotyczne. Tacy ludzie organizowali też potajemne spotkania, zwykle w czyimś mieszkaniu albo w opuszczonych piwnicach przerobionych na kluby. Wszelka integracja była siłą rzeczy aktem politycznym, lecz same spotkania nie miały politycznego charakteru. Ludzie po prostu spędzali miło czas, bawili się razem.
Mama weszła w ten świat dziarskim krokiem. Non stop chodziła do klubów, na przyjęcia, tańczyła, poznawała ludzi. Bywała regularnie w Hillbrow Tower, jednym z najwyższych wieżowców Afryki. Na ostatnim piętrze znajdował się klub z obrotowym parkietem. Czasy były ekscytujące, ale wciąż niebezpieczne. Raz zamykano restauracje i kluby, a raz nie. Czasem aresztowano artystów i gości, a czasem nie. To była ruletka. Mama nigdy nie wiedziała, komu może zaufać, a kto ją wyda policji. Sąsiedzi donosili na siebie nawzajem. Dziewczyny białych mężczyzn z budynku mojej matki miały powody, żeby donieść na czarną kobietę – z pewnością prostytutkę – mieszkającą wśród nich. A trzeba pamiętać, że czarni także pracowali dla władz. Z punktu widzenia białych sąsiadów moja matka mogła być szpiegiem podającym się za prostytutkę, która z kolei udaje pomoc domową, przysłaną do Hillbrow z misją zbierania informacji o białych, którzy łamią prawo. Tak działa państwo policyjne – każdy myśli, że wszyscy wkoło są z policji.
Mieszkając samotnie w mieście, otoczona ludźmi, którzy jej nie ufali i którym nie mogła zaufać, matka zaczęła spędzać coraz więcej czasu w towarzystwie osoby, przy której czuła się bezpiecznie: wysokiego blond Szwajcara spod numeru 206. Miał czterdzieści sześć lat. Ona – dwadzieścia cztery. Był małomówny i powściągliwy; ona – dzika i swobodna. Wpadała do niego, żeby pogadać; chodzili razem na sekretne spotkania, na dyskotekę do klubu z obrotowym parkietem. Coś zaiskrzyło.
Wiem, że moich rodziców łączyła szczera więź i rodzaj miłości. Widziałem to. Nie umiem jednak powiedzieć, jak bardzo romantyczny był ich związek, na ile to była jedynie przyjaźń. Dziecko nie pyta o takie rzeczy.
Wiem tylko, że pewnego dnia mama złożyła mu propozycję.
– Chcę mieć dziecko – oznajmiła.
– Nie chcę dzieci – odparł.
– Nie proszę cię, żebyś ty miał dziecko. Chcę, żebyś mi pomógł je urodzić. Potrzebuję od ciebie tylko nasienia i nic więcej.
– Jestem katolikiem. To wbrew moim zasadom.
– Dobrze wiesz – odparła – że mogłabym się z tobą przespać i zniknąć, i nigdy byś się nie dowiedział, czy urodziłam twoje dziecko. Ale chcę to zrobić inaczej. Zgódź się, żebym mogła żyć z czystym sumieniem. Chcę mieć dziecko i chcę je mieć z tobą. Będziesz mógł się z nim widywać, ile zechcesz, ale nie będziesz miał wobec nas żadnych zobowiązań. Nie będziesz musiał z nim rozmawiać ani go utrzymywać. Tylko mi je zrób.
To, że ten człowiek niespecjalnie miał ochotę zakładać z nią rodzinę i że prawo mu tego zabraniało, czyniło go w oczach mojej matki jeszcze bardziej atrakcyjnym. Wiem, że ojciec długo się wzbraniał. W końcu jednak się zgodził. Dlaczego? Tego nigdy się już nie dowiem.
Dziewięć miesięcy później, dwudziestego lutego 1984 roku, moją matkę przyjęto do szpitala Hillbrow na uprzednio zaplanowany poród metodą cesarskiego cięcia. Wyobcowana ze swojej rodziny, w ciąży z mężczyzną, z którym nie mogła się pokazywać publicznie, stawiła się sama. Lekarze zabrali ją na salę porodową, otworzyli jej brzuch i wyjęli z niego ni to białe, ni to czarne dziecko, niezgodne z szeregiem ustaw i rozporządzeń. Urodziłem się nielegalnie.
Kiedy mnie wyciągano, nastała krępująca cisza.
– Hm – powiedzieli lekarze – to dziecko ma bardzo jasną skórę. – Rozejrzeli się po sali, ale nie było tam żadnego mężczyzny, który byłby gotów się do mnie przyznać.
– Kto jest ojcem? – Ojciec jest ze Suazi – odparła matka, przywołując maleńki kraj w głębi lądu na zachód od RPA.
Pewnie wiedzieli, że to kłamstwo, ale zaakceptowali je, bo potrzebowali jakiegoś wyjaśnienia. Za apartheidu w aktach urodzenia określano wszystko: rasę, plemię, narodowość. Wszystko podlegało kategoryzacji. Matka skłamała, że urodziłem się w KaNgwane, bantustanie utworzonym dla mieszkających w RPA przedstawicieli ludu Suazi. Dlatego w mojej metryce nie ma słowa o tym, że jestem Khosa. Ani że jestem Szwajcarem, bo prawo nie dopuszczało takiej możliwości. Napisano tylko, że jestem z innego kraju.
Brak też wzmianki o moim ojcu. Nigdy nie był nim oficjalnie. Moja matka, zgodnie z obietnicą, nie chciała go wikłać. Wynajęła nowe mieszkanie w Joubert Park, dzielnicy sąsiadującej z Hillbrow, i tam pojechaliśmy po wyjściu ze szpitala. Po tygodniu pojechała odwiedzić mojego ojca – sama. Zdziwiła się, gdy zapytał o mnie. „Mówiłeś, że nie chcesz się angażować” – powiedziała. Bo rzeczywiście nie chciał, lecz kiedy przyszedłem na świat, zrozumiał, że nie może nie widywać się z własnym synem, w dodatku mieszkającym kilka ulic dalej. I tak stworzyliśmy coś na kształt rodziny, w takim stopniu, w jakim na to pozwalała nasza osobliwa sytuacja. Mieszkałem z mamą, ale w miarę możliwości ukradkiem odwiedzaliśmy tatę.
Zwykle dziecko jest dowodem miłości rodziców. Ja byłem dowodem ich winy. Spotykałem się z ojcem tylko w czterech ścianach. Kiedy wychodziliśmy z domu, on musiał iść drugą stroną ulicy. Z mamą chodziłem bez przerwy do Joubert Park. To taki Central Park Johannesburga: piękne ogrody, zoo, wielka szachownica z pionkami rozmiarów człowieka. Wiem od mamy, że raz – miałem wtedy może dwa latka – tata próbował pójść z nami. Byliśmy w parku, szedł w pewnej odległości, a ja pobiegłem w jego stronę, wołając: „Tatusiu! Tatusiu!”. Ludzie zaczęli się oglądać. Ojciec się wystraszył. Wpadł w panikę i uciekł. Myślałem, że to zabawa, i biegłem za nim.
Z mamą też nie mogłem chodzić; jasne dziecko u boku czarnej matki budziło zbyt wiele podejrzeń. Dopóki byłem niemowlakiem, mogła mnie zawinąć w chustę i nosić wszędzie, ale taki stan rzeczy nie trwał długo. Byłem ogromnym dzieckiem. Mając roczek, wyglądałem na dwulatka. Mając dwa lata, wyglądałem na cztery. Rzucałem się w oczy.
Moja matka, tak jak wcześniej z mieszkaniem i przebraniem służącej, znajdowała szczeliny w systemie. Prawo nie przewidywało istnienia mieszańców (dzieci białego i czarnego rodzica), ale dopuszczało istnienie kolorowych (dzieci poczętych przez dwoje rodziców o kolorze skóry innym niż biały). Dlatego mama przedstawiała mnie wszędzie jako dziecko kolorowe. Znalazła żłobek w kolorowej dzielnicy, w którym zostawiała mnie na czas pracy. W naszym budynku mieszkała kolorowa kobieta, niejaka Queen. Kiedy chcieliśmy pójść do parku, matka proponowała jej, żeby poszła z nami. Queen szła obok mnie i udawała, że jestem jej dzieckiem, a moja matka podążała za nami jak służąca. Mam dziesiątki zdjęć ze spacerów z tą kobietą, tak podobną do mnie, ale niebędącą moją matką. Moja czarna matka wygląda na tych zdjęciach jak przypadkowa osoba, która niechcący weszła w kadr. Kiedy nie mieliśmy z kim wyjść z domu, mama ryzykowała i szliśmy we dwoje. Trzymała mnie za rękę albo niosła, lecz na widok policjantów musiała mnie postawić na ziemi i udawać, że nic jej ze mną nie łączy, jakbym był workiem z marihuaną.
Kiedy się urodziłem, matka od trzech lat nie widziała swojej rodziny. Ponieważ jednak chciała, żebym poznał swoich najbliższych krewnych i żeby oni poznali mnie, córka marnotrawna wróciła. Mieszkaliśmy w mieście, ale nieraz tygodniami przebywałem u babci w Soweto, zwykle na czas wakacji. Mam stamtąd tyle wspomnień, że wydaje mi się, jakbyśmy tam mieszkali. W mieście, mimo problemów z poruszaniem się, radziliśmy sobie całkiem nieźle. Dość łatwo było się wtopić w tłum czarnych, białych i kolorowych ludzi w drodze do pracy i z pracy. Soweto natomiast było osiedlem wyłącznie dla czarnych. W Soweto ukrycie kogoś takiego jak ja nastręczało większych trudności, tym bardziej że osiedla znajdowały się pod lupą władz. Na białych obszarach rzadko widywało się policjantów, a kiedy już się jakiś trafił, to najczęściej przyjazny funkcjonariusz w koszuli z kołnierzykiem i wyprasowanych spodniach. Policja w Soweto przypominała bardziej armię okupacyjną. Tamtejsi funkcjonariusze nie nosili koszul, tylko ciężki sprzęt. Byli uzbrojeni po zęby. Działali w zespołach nie bez kozery zwanych lotnymi brygadami: pojawiali się znikąd w opancerzonych transporterach, na które mówiliśmy „hipopotamy” – wozach bojowych na ogromnych kołach, z otworami strzelniczymi po bokach. Z hipopotamami się nie zadzierało. Na ich widok każdy brał nogi za pas. Osiedle znajdowało się w stanie permanentnej rebelii; zawsze ktoś przeciwko czemuś maszerował, zawsze odbywały się jakieś protesty, które należało stłumić. Bawiąc się w domu babci, słyszałem wystrzały i krzyki ludzi atakowanych gazem łzawiącym.
Moje wspomnienia hipopotamów i lotnych brygad po- chodzą z czasów, gdy miałem pięć albo sześć lat; apartheid zaczynał się wreszcie rozpadać. Wcześniej w ogóle nie widywałem policji, bo nie mogliśmy dopuścić, żeby policjanci zobaczyli mnie. W Soweto babcia nie wypuszczała mnie z domu. Mogłem się bawić na podwórku za murem, ale nie na ulicy. A właśnie tam bawiły się wszystkie inne dzieci. Moi kuzyni albo dzieci sąsiadów otwierali furtkę, wybiegali na zewnątrz i wałęsali się do wieczora. Błagałem babcię, żeby pozwoliła mi wyjść.
– Mogę pójść się pobawić z kuzynami? Prooszę.
– Nie! Bo cię zabiorą! Bardzo długo myślałem, że boi się, że inni chłopcy mnie ukradną, ale jej chodziło o policję. Władze mogły zabrać dziecko. Władze z a b i e r a ł y dzieci. Niewłaściwy kolor skóry w niewłaściwej dzielnicy – to wystarczało, by dziecko trafiło do sierocińca, na zawsze odebrane rodzicom. W osiedlach reżim polegał na siatce impipis, anonimowych informatorów, którzy donosili o wszelkich podejrzanych zachowaniach. Byli też blackjacks, czyli czarni pracujący dla policji. Sąsiad mojej babci był jednym z nich. Kiedy przyjeżdżałem albo wyjeżdżałem, musieliśmy uważać, żeby nas nie widział.
Moja babcia do dziś lubi opowiadać o tym, jak to mając trzy lata, stwierdziłem, że mam dosyć bycia więźniem, wykopałem dziurę pod bramą i uciekłem. Wszyscy wpadli w pani- kę. Wyruszyli na poszukiwania i na szczęście mnie znaleźli. Nie wiedziałem, na jakie niebezpieczeństwo narażam siebie i innych. Babci groziło aresztowanie, mamę wsadzono by do więzienia, rodzinę deportowano, a ja pewnie wylądowałbym w sierocińcu dla kolorowych.
I dlatego trzymano mnie w domu. Poza paroma space- rami w parku prawie wszystkie moje wspomnienia z dzieciństwa dotyczą zamkniętych pomieszczeń: ja z mamą w jej małym mieszkanku, ja bez mamy u babci. Nie miałem kolegów i koleżanek. Jedynymi dziećmi, jakie znałem, byli moi kuzyni. Nie cierpiałem z powodu braku towarzystwa – dobrze znosiłem samotność. Czytałem książki, bawiłem się zabawką, wymyślałem nieistniejące światy. Żyłem w swojej głowie. Nadal żyję w swojej głowie. Dziś też mogę zostać sam na wiele godzin i potrafię sobie znaleźć rozrywkę. Muszę sobie przypominać, że powinienem pobyć z ludźmi.