Gombrowiczem jestem, Gombrowiczem być muszę[1]. Par excellence. Odmieniam się przez przypadki, nie występuję w pierwszej osobie liczby mnogiej. Nie mieszczę się w dyktowanych przez zbiorowość ramach. Nie podlegam definicji.
Gombrowicz nieustannie kreował swój wizerunek. Pisząc dziennik, świadomie i demonstracyjnie, sam siebie stwarzał, modelował i ulepszał. Akcentował własną jednostkowość, sytuując się w opozycji wobec dominujących tendencji, wiodących prądów literackich. Gdyby mógł, na pewno przyklasnąłby słowom Kaczmarskiego:
A ja na złość im – nie należę.
I tak beze mnie – o mnie – gra.
Jednego nikt mi nie odbierze:
Ja jestem ja, ja, ja[2].
Autor Ferdydurke, mimo iż pielęgnował w sobie poczucie wyjątkowości, jawił się jako osobowość szczególnie chłonna, żywo reagująca na zachodzące w społeczeństwie zmiany. Cechowała go swoista nadczułość, jeśli poświęcał czemuś uwagę, robił to w pełni, nierzadko komentarz, w którym eksplikował dany utwór, postrzegany był jako cenniejszy niż samo dzieło.
Kurs filozofii w sześć godzin i kwadrans to kolaż, w którym akademicki dyskurs zbiega się z swobodną refleksją i niepozorowaną zadumą. Michał Paweł Markowski we wstępie do książki odtwarza proces jej powstawania. Powołując się na wspomnienia Rity Gombrowicz, kreśli obraz wyczerpanego, trawionego przez chorobę pisarza, który to, chcąc przekazać zdobytą podczas argentyńskich wykładów wiedzę z zakresu historii filozofii, leżąc na łóżku w szarym palcie, z precyzją dyktuje zapiski utrwalone na pożółkłych, podniszczonych już kartkach. Audytorium ostatnich prelekcji Gombrowicza było nieliczne, żona, gorączkowo notująca na kolanach każde słowo wychodzące z ust męża, przyjaciel Dominik de Roux oraz Psina, której umaszczenie posłużyło Gombrowiczowi do wyjaśnienia zjawiska fenomenu. Kursu filozofii nie sposób uznać za wyczerpującą syntezę porządkującą poszczególne, interesujące Gombrowicza doktryny. Wykład, zapoczątkowany Kantem, urwany zaś na Lévi-Straussie jawi się jako szczątkowy, często nieuporządkowany dyskurs, osobliwy strumień świadomości, w którym jedna idea nakłada się na drugą. Markowski słusznie proponuje, by złożone na książkę zapiski traktować wyłącznie jako glosy do Dziennika, lub jako fiszki, mające pomóc w rekonstrukcji światopoglądu autora Ferdydurke.
Co interesujące, wydawca zdecydował się zachować tekst w jego pierwotnej, nieprzekształconej formie, pozostawiając część zdań urwanych. Ten brak ingerencji, swoisty autentyzm pozwala na skrócenie dystansu, zawiązanie się więzi pomiędzy czytelnikiem a zmarłym pięć dekad temu twórcą. Słowo pisane sprawia wrażenie słowa mówionego, przez co przystępniejszego. Gombrowicz nie szczędził wysiłków na metodyczny, finezyjny wywód, chcąc przekazać jedynie najistotniejsze zamysły, esencjonalne, skondensowane pakiety informacji. Autor Trans-Atlantyku przedstawił stanowiska danych myślicieli w sposób wybiórczy, poszatkowany. Opisując w szóstym wykładzie punkt widzenia Hegla, w pierwszym zdaniu stwierdził, iż ten miał nudną, a więc niegodną przytoczenia biografię. Gombrowicz zarysował się w Kursie filozofii jako wysmakowane indywiduum, wybredny koneser i, co frapujące, infantylny krytykant. Traktując o egzystencjalizmie, przywołał osobę Gabriela Marcela, którego pokrótce zdefiniował jako „smutnego idiotę”, Nietzschemu zaś zarzucił, że posiada „duszę panienki”. Utożsamił się natomiast z Schopenhauerem, który, dążąc do zabicia woli bytu, nie znalazł poparcia wśród czytelników. Gombrowicz ubolewał, iż interesujące, prawdziwie rewolucyjne książki, jak niemieckiego filozofa i jego, nie cieszą się zasłużoną sławą, jednocześnie, w sposób humorystyczny prorokował, że „geniusz nie może odnieść sukcesu, bo wyprzedza swój czas. […] A więc my obaj, Schopenhauer i ja, jakoś tam się pocieszamy!”[3]. Bacząc na współczesne grono odbiorców autora Ferdydurke, słuszny to był zamysł.
Gombrowicz postuluje, aby odrzucić myślenie o filozofii jako o dyscyplinie czysto intelektualnej, wnosi, by każdą rodzącą się ideę wystawiać na próbę właściwej sobie wrażliwości. Sam skłaniał się ku egzystencjalizmowi, który zwał nade wszystko filozofią konkretu. Markowski zauważa, że egzystencjalizm autora Ferdydurke był rodem z Kierkegaarda, który podobnie jak Gombrowicz, intensywnie odczuwał swą jednostkowość. Duński teolog, broniąc wartości każdego człowieka, perorował − „Gdybym miał prosić epitafium na mój grób, poprosiłbym jedynie o takie ta jednostka […] jednostka jest i będzie punktem odniesienia, który ma zatrzymać ten panteistyczny zamęt”[4].
Kurs filozofii jawi się jako kompendium dla samego piszącego. Gombrowicz nie tyle czytelnikowi, co sobie objaśnia funkcjonowanie danych pojęć i hipotez, nieustannie powołując się przy tym na podstawowe przedmioty użytku codziennego – krzesło czy stół. Na wydaną przez Wydawnictwo Literackie książkę z całą pewnością nie potrzeba sześciu godzin z kwadransem, a, jak podpowiada licznik czasu Kindle, wystarczą dwie. Kurs filozofii jest pozycją dla prawdziwych entuzjastów Gombrowicza, którzy z lubością przebiją się przed gęstą, nierzadko chaotyczną warstwę tekstu, by móc doszukać się w niej smaczków, kąśliwych uwag, jak i zaskakujących refleksji.
- Parafraza tytułu artykuł R. Romaniuka, Tołstojem jestem, Tołstojem być muszę. O antropologii Tołstoja i Gombrowicza, „Przegląd filozoficzno-literacki” 2002, nr 1.↵
- J. Kaczmarski, Ja, [w:] Wojna postu z karnawałem, Warszawa 1993.↵
- W. Gombrowicz, Kurs filozofii w sześć godzin i kwadrans, wstępem opatrzył M. P. Markowski, Kraków 2018.↵
- S. Kierkegaard, Dziennik, 1849, VIII, A.482.↵