Narrator (to ja pobrzękuję… gdy uchylam pokrywkę, aby sprawdzić, czy postaci już się zagotowały).
Pewnego pięknego dnia (wtedy nie byli jeszcze w separacji), w ostatni czwartek listopada 1929 roku, kiedy właśnie wyjęto z pieca indyka, który leżał teraz na kuchennym stole. Maria, pochodząca ze wsi, gdy tylko chciała, potrafiła naśladować jego gulgot i zrobiła to, pochylając się nad kurakiem, żeby rozśmieszyć swoją córkę Vivian i swojego syna Charlesa (noszącego również imię Carl) oraz męża Charlesa, a może także teściów, którzy przyjechali z Carlem, gdyż z nimi mieszkał. Ta błazenada związana z indykiem za każdym razem przybierała na sile; żyli w Ameryce na tyle krótko, że przestrzeganie wszystkiego, co narzucał ten świąteczny dzień w postaci sosu żurawinowego i tarty z dyni, okazało się sposobem na przylgnięcie do Ameryki, a ten ogromny indyk był Ameryką… Otóż tego dnia rozległo się pukanie do drzwi rodziny Maier; stał za nimi niskiego wzrostu, zazwyczaj schludny mężczyzna, Julius Hauser, brat babci Vivian ze strony ojca, który zazwyczaj przynosił ze sobą własne kapcie w papierowej torebce, aby ochronić się przed chłodem ciągnącym od podłogi, ale najwyraźniej tym razem musiał mieć wyjątkowego pecha: „Nalej wody do balii!” – krzyknął Charles Maier do swojej żony Marii Jassaud Maier (Jassaud, jej w ł a s n e francuskie nazwisko, które od czasu zamążpójścia funkcjonowało jak drugie imię, stało i drżało, aby przesunąć się na pierwszą pozycję); „Nie wejdziesz do salonu, póki się nie umyjesz, Hauser” – odezwał się Charles do Juliusa, a Vivian spostrzegła, że jej ojciec nie ma najmniejszej ochoty nawet go dotknąć i tylko szuka jakiegoś czystego miejsca na kurtce, za które mógłby chwycić, ale żadnego takiego nie znalazł i z wyraźnym wstrętem (górna warga wypchnięta pod nos, a usta rozciągnięte w grymasie) chwyta dwoma palcami za ubrudzony kołnierz (poplamiony wymiocinami i brudem z chodnika, gdy Julius upadł pijany i prawdopodobnie spędził tak noc; to cud, że nic więcej mu się nie stało) i ciągnie go za sobą do kuchni, gdzie matka Vivian właśnie zagotowała wodę. Zamknęli za sobą drzwi, ale po chwili Vivian zakradła się do klamki, nacisnęła ją i pchnęła skrzydło, które lekko się uchyliło, tworząc niewielką szczelinę. Julius siedział w ocynkowanej balii, ojciec szorował mu plecy, matka prała jego odzież w kociołku stojącym na kuchence, jakiś rękaw przebił się na powierzchnię, ale wcisnęła go z powrotem pod wodę. Kuchnia wypełniła się parą śmierdzącą niczym gotowane wnętrzności, twarz i tułów Juliusa poczerwieniały. Vivian wiedziała, że jest, czy też był, rzeźnikiem (w hotelu, a może oznaczało to po prostu, że odpowiadał za dostawy mięsa, ale nie zastanawiała się nad tym, bo miała trzy lata) i dlatego go nie lubiła. Mogłaby przysiąc, że tylko jedno jej oko jest widoczne przez szparę i właśnie to jedno oko przyciskała do otworu, żeby jak najwięcej zobaczyć, a gdy dojrzała Juliusa szorowanego w ogromnej balii, ten nagle zauważył oko w szczelinie i krzyknął: „Podejdź no tutaj, moja maleńka!”. Matka odwróciła się od kuchenki z łyżką w dłoni, z której coś kapało, a ojciec walnął Hausera w głowę szczotką do szorowania i krzyknął po niemiecku, że jest wcielonym diabłem.
Gdy Charles Maier po raz drugi walnął Hausera szczotką, ten, podnosząc się w balii, poślizgnął się i dla złapania równowagi zaczął wymachiwać rękami; w ciasnej kuchni nikt nie zdążył zarejestrować, jak do tego doszło, ale indyk wpadł do balii. „Ty też masz zostać wyszorowany?” – krzyknął Hauser, ściskając wielki złoty karmel pomiędzy nogami (w tym miejscu zapraszam Was do obejrzenia sceny z filmu Felliniego, nie pamiętam tytułu, w którym grupa chłopaków złapała stado kur, a następnie zaczęła je pieprzyć albo też udawać, że pieprzy, każdy z nich z trzepoczącą kurą przyciśniętą do podbrzusza, a te furkoczące skrzydła przypominały śmigła, ciągnące ciała chłopaków do przodu), ale został ponownie walnięty, więc wyciągnął indyka z topieli i wręczył go Marii. Stała w gotowości z ręcznikiem i chwyciła indyka jakby (było to) dziecko, które wynurza się z fal i musi zostać wytarte do sucha; cała drwina ustąpiła miejsca trosce, ponownie pojawiła się myśl o wielkim kryzysie, to był niesamowicie drogi indyk.
Juliusowi Hauserowi nie pozwolono jednak zasiąść do wspólnego posiłku, chociaż został dokładnie wyszorowany, a Vivian nie miała ochoty na indyka, bo wcześniej znajdował się między nogami rzeźnika, a gdy ten wstawał w balii, dojrzała jeszcze kawałek dyndającej pomarszczonej skóry, ale jej matka, ur. 11 maja 1897 roku we francuskich Alpach, przekonywała Vivian Dorotheę Theresę Maier, ur. w 1926 roku w Nowym Jorku, że go opłukała i że Vivian p o w i n n a go zjeść, jednak Karl (w Ameryce nazywany Charlesem) Wilhelm von Maier, ur. w 1892 roku w Austrii, dojrzał szansę na kłótnię i oświadczył, że Vivian nie musi go jeść, wtedy „będzie więcej dla nas”, a już chwilę później, po raz nie wiadomo który podczas ich wspólnego życia, oznajmił Marii, że ta nie ma pojęcia, na czym polega rola mężczyzny, nawiązując do tego, że nigdy nie miała ojca, bo ten, który nazywał się Nicolas Baille, uciekł do Ameryki i zatrudnił się jako pastuch gdzieś na zachodzie, po tym jak zapłodnił jej szesnastoletnią matkę, sam zaledwie o rok starszy. Wtedy zareplikowała:
– I to ja sama, wyznaczając dzień swoich urodzin na datę ślubu, pozwoliłam, aby jedno nieszczęście zrosło się z kolejnym.
Sprzeczka stała się dla Charlesa pretekstem, aby się napić, a skoro Julius Hauser i tak siedział wyszorowany na krześle w kuchni, Charles mógł równie dobrze potraktować go jako kompana do wypitki; niebawem Julius Hauser był znowu pijany, więc wspólnie zaintonowali dawne austriacko-węgierskie knajpiane przyśpiewki, podczas gdy pozostali członkowie rodziny – a byli to, poza Marią i Vivian oraz jej sześć lat starszym bratem, również rodzice Charlesa z córką Almą oraz jej mężem, Josefem Korsunskym z Kijowa, obecnie sprzedawcą jedwabiu na Manhattanie, znanym jako Joseph Corsan, właściciel Colony Silk Shop, a także babcia Vivian ze strony matki, francuska gwiazda sztuki kulinarnej zatrudniona w wytwornych domach, oraz goście, emigranci, wszyscy ciężko pracujący, także ci, którzy już osiągnęli słuszny wiek – przybyli podczas rodzinnej kłótni, aby wspólnie spożyć indyka – w salonie zrobił się taki ścisk jak w tym fragmencie, ale teraz całe towarzystwo zostało już, jeżeli nie przedstawione, to przynajmniej wymienione, miejmy więc nadzieję, że nikt nie został pominięty; siedzieli tam wszyscy, zgromadzeni wokół stołu, przysłuchując się swojemu ojcu, synowi, małżonkowi, bratu, zięciowi Charlesowi Maierowi, który siedział w kuchni coraz bardziej pijany. Jego rodzice oraz matka Marii wydawali z siebie kolejne austriacko-węgierskie i francuskie westchnienia, mechanicznie machając rękami w górę i w dół i stwierdzając, że ten austriacki pies rzeźnika i ta francuska kotka nigdy nie powinni byli się ze sobą pobrać. Zwracając baczną uwagę na to, aby krytykować i oczerniać wyłącznie własne dziecko, nigdy to drugie, udało się dwóm babciom nawiązać długotrwałą przyjaźń – na przekór szaleństwu rodziny.
– Nie czuję najmniejszej potrzeby, aby kiedykolwiek jeszcze w moim życiu spotkać się z tym pijaczyną – wypowiedziała się Maria Hauser von Maier o swoim synu. – Jest bezwartościowym indywiduum.
– Moja córka jest leniwa i złośliwa – wtórowała jej Eugéne Jassaud.
– Ale Carl i Vivian… – ciągnęła Maria Hauser.
– Tak, o nich będę się biła jak lew – odparła Eugéne.
Dzień później Maria po raz Bóg wie który opuściła Charlesa, zostawiając za drzwiami nazwisko Maier. Pozwoliła synowi przebywać u teściów, gdzie i tak mieszkał już od wielu lat, po tym jak wylądował w domu dziecka, oddany tam dla zapewnienia mu bezpieczeństwa z powodu gwałtownych kłótni rodziców.
„Nie chcieli mnie – powiedział później o rodzicach. – Jedyne, co zapewnili mi w nadmiarze, to imiona”.
Stosunkowo wcześnie zetknął się z zamieszaniem spowodowanym tą wielością imion, gdyż został ochrzczony nie raz, ale dwa, jako że jego katolicka matka i luterański ojciec nie ptrafili dojść do porozumienia w żadnej kwestii, więc najpierw został ochrzczony jako Charles Maurice Maier (a ponadto jego własna matka wpisała w rubryce aktu chrztu filius naturalis, co oznacza urodzony poza związkiem małżeńskim, chociaż przyszedł na świat dziewięć i pół miesiąca po zawarciu związku), kolejny raz jako Karl William Maier, a w przyszłości francuska część rodziny nazywała go Charlesem, podczas gdy austriacka zwracała się do niego Carl, co prymitywnie rzecz ujmując, mogło prowadzić do schizofrenii, która zresztą została u niego zdiagnozowana pod koniec lat pięćdziesiątych – wówczas już od dłuższego czasu mówił o sobie „John William Henry Jassaud (Karl Maier)”, solidarnie łącząc to, co amerykańskie, francuskie i niemieckie.
Podczas chrztu Vivian (została ochrzczona tylko raz) najbardziej zaskakujące okazało się to, że jej matka dodała sobie w akcie chrztu nowe drugie nazwisko. Wybrała Justin, jakby chciała zasugerować, że ojcem Viv był jakiś mister lub monsieur Justin, jednak gdy porównuje się brata i siostrę, widać, że mają te same spiczaste, zadarte nosy i lekko cofnięte podbródki. Było w nich coś dziwnie potarganego. Wiatr (albo czyjaś dłoń) zbyt mocno musnął rysy ich twarzy.
Maria, gdy odchodziła, zabrała ze sobą Vivian. P o w i e d z i a ł a, że nie ma miejsca dla dwójki dzieci w mieszkaniu na szóstym piętrze przy St. Mary’s Street, które wynajęła od fotografki i portrecistki Jeanne Bertran, ale do domu teściów nie było specjalnie daleko, mieścił się tuż po drugiej stronie parku St. Mary’s i można było skrócić sobie drogę przez park.