Cheryl Glickman (43 l.) – menadżerka w firmie Open Palm („samoobrona, która pomaga spalić tłuszcz i zbudować muskulaturę”[1]). Siwa, krótkowłosa, ze względu na swoją fryzurę i styl ubierania czasami „posądzana” o homoseksualne skłonności. Chronicznie zmagająca się z przypadłością zwaną globus hystericus. Jako własna pełnoetatowa służąca zorganizowana tak, aby codzienna rutyna pochłaniała możliwie najmniej czasu, energii i przestrzeni (przykładowe metody: używanie jednego talerza i jednego zestawu sztućców, celem zapobiegnięcia piętrzenia się brudnych naczyń; załatwianie potrzeb fizjologicznych do plastikowych kubków, ponieważ znajdują się bliżej łóżka, niż łazienka). Skrycie przekonana, że przeznaczony jej mężczyzna to leciwy znajomy z pracy, Phillip Bettelheim. W cudzych dzieciach upatrująca poznanego w dzieciństwie malca, nazywanego przez nią Kubelko Bondy. Niespodziewanie wmanewrowana w opiekę nad nieokrzesaną córką swoich pracodawców, dziewiętnastoletnią Clee.\
Tak, w telegraficznym skrócie, przedstawić można narratorkę i zarazem główną bohaterkę powieści Mirandy July – amerykańskiej pisarki, performerki, autorki arthouse’owych filmów, prywatnie żony reżysera i scenarzysty Mike’a Millsa (Debiutanci, Kobiety i XX wiek), któremu zadedykowała powieściowy debiut. Jak sama przyznaje, pod każdym względem nietypowe, dalece niekomfortowe sytuacje stanowią główny przedmiot jej zainteresowań[2]. Oczywistą konsekwencją czerpania inspiracji z takiego źródła wydaje się fakt, że to właśnie słowo „dziwaczny” (ang. quirky) urosło do rangi epitetu stałego, na dobre sprzężonego z recepcją twórczyni. Tymczasem zdaniem Lauren Goff to norma wynikająca ze zmaskulinizowania świata fikcji literackiej: mężczyznom, którzy piszą lekko i z humorem, którzy wirują między jednym zdaniem a drugim, którzy idą w poprzek oczekiwań, przysługuje miano pisarzy „kpiarskich” (wry), „satyrycznych” (satirical) lub po prostu „zabawnych” (funny). Kobiety muszą się tymczasem zadowolić maleńką, błyszczącą tiarą, czyli szufladkowaniem ich pisarskich projektów jako „kapryśnych” (whimsy)[3]. O ile prawidłowo odtwarzam logikę kilku afirmatywnych odczytań, z jakimi dane mi było się zapoznać, Pierwszy bandzior rozsadza – lub przynajmniej kwestionuje – tę jawnie deprecjonującą opozycję; wyrasta dokładnie na przecięciu dwóch przeciwstawnych dyskursów. Bliższa jest mi jednak interpretacja Laury Miller – podobnie jak ona, uważam strategię multiplikowania dziwaczności za przeciwskuteczną. Potencjał rewolucyjny, niewątpliwie w książce drzemiący, ostatecznie zduszony zostaje przez ową „mało dowcipną absurdalność”[4].
July rozwija przed czytelniczkami i czytelnikami szeroki wachlarz ekscentryczności. Od sięgających młodości nawyków Cheryl, pełzających po jej domu ślimaków czy śmierdzących stóp Clee (generalnie będącej na bakier z higieną), aż po gry dla dorosłych. Gry, nie grę, bo ile konfiguracji bohaterów, tyle wariantów wcielanych przez nich w życie, osobliwych scenariuszy. Mamy tu terapeutkę, która przez trzy dni w roku pracuje jako recepcjonistka swojego kochanka; wiekowego mężczyznę, który pragnie skonsumować relację z co najmniej nieodpowiednią dla niego partnerką; mamy wreszcie przemocowy układ Cheryl i Clee, polegający na improwizowanych lub odtwarzanych (ze scenek na płytach DVD wydawanych niegdyś przez Open Palm) walkach, od początku dwuznacznych, niepokojących, przesączonych czymś więcej, niż tylko nieuzasadnioną agresją. Powieściowe Los Angeles jawi się jako miasto pracowników korporacji, uczęszczających na terapię kolorami, praktykujących jogę, przeinaczających różne aspekty filozofii Wschodu i trywializujących je na potrzeby realiów firmy, rokrocznie ofiarujących odpowiednio hojne datki na szczytne cele i podzielających złudne przekonanie, że „udawanie prostaków działa w pewnym sensie wyzwalająco, tak samo jak naśladowanie dziecka czy wariata”[5].
Udawanie, odgrywanie ról, reżyserowanie swoich zachowań wedle określonego wzorca i próby przewidzenia reakcji drugiej osoby charakteryzują nie tylko protagonistkę. A jednak, ponieważ świat przedstawiony poznajemy wyłącznie z jej perspektywy, to właśnie sposób myślenia bohaterki najczęściej budzi wątpliwości. Problem ten najłatwiej będzie omówić na przykładzie relacji damsko-męskich czy raczej przeświadczeń i stereotypów dotyczących sposobu rozumienia kobiecości i męskości. Przykład pierwszy: Phillip postanawia otworzyć się przed Cheryl i wyjawić skrywany dotąd sekret. Fakt, że nie stroni przy tym od łez, wywołuje w bohaterce następującą refleksję: „Denerwował się – mężczyznom, którzy mówią o uczuciach, zawsze wydaje się, że ktoś zaraz oskarży ich o straszliwą zbrodnię”[6]. Innym razem, przed wyjściem z domu zakłada ona „parę brzęczących bransoletek, na wypadek gdyby męska koszula sprawiała, że wygląda niekobieco”[7]. Na pewnym etapie nie waha się również stwierdzić, że „każdy, kto kwestionuje satysfakcję płynącą z posiadania niezbyt bystrej dziewczyny dwa razy młodszej od siebie, nigdy takiej nie miał. To na wskroś dobre uczucie. Jak noszenie czegoś pięknego i jedzenie czegoś pysznego cały czas, jednocześnie”[8]. Można, oczywiście, przypuszczać – pewności co do intencji autorskich mieć przecież nie sposób – do czego pije July. Załóżmy więc, że prowokuje pytanie o to, na ile czytelnicze doświadczenie uwarunkowane jest w takich sytuacjach płcią postaci. Na ile w ogóle nasze odczucia i przyzwolenia na pewne zachowania zależą od płci. Niestety, na drodze do rozpatrywania tego typu eksperymentu jako zasadnego bądź udanego dostrzegam przeszkodę zasadniczą: problem przytaczanych powyżej cytatów tkwi w nich samych, a nie w tym, z czyich ust padają lub w czyjej głowie pojawiają się w formie przemyśleń. To nie kwestia płci, tylko treści. Bezkrytyczne, bezmyślne wręcz, powielanie stereotypowych sądów o mężczyznach i ich wrażliwości lub przedmiotowe i protekcjonalne traktowanie młodszych partnerek budzi mój sprzeciw bez względu na to czy ma miejsce w fikcyjnym, czy rzeczywistym świecie. Choć cel July był dobry, żeby go osiągnąć, wybrała złą drogę. Z jednej strony: strategia sensacji i przekorności mająca skutkować rozsadzeniem ramy tzw. „powieści kobiecej”; z drugiej: nawet, jeśli poprzez przewrotne użycie, to jednak utrwalanie obecności tego typu sformułowań w dyskursie, zamiast konsekwentnego rugowania ich z języka – także literackiego.
Nieco inaczej rzecz ma się z owym asekuracyjnym gestem modowym – domaga się on bowiem osadzenia w szerszym kontekście. Jak mniemam, tutaj stawką July było pokazanie, do jakiego stopnia obawa przed społecznym osądem wdrukowana jest w nasze postrzeganie samych siebie. W przypadku Cheryl to istotne tym bardziej, że już w pierwszych zdaniach powieści prezentuje się jako osoba szczegółowo wyobrażająca sobie, jakie wrażenie wywiera w danej sytuacji:
Jechałam do lekarza tak, jakbym była gwiazdą filmu oglądanego przez Phillipa: opuszczone szyby, rozwiane włosy, tylko jedna dłoń na kierownicy. Kiedy stawałam na czerwonym świetle, cały czas tajemniczo patrzyłam przed siebie. „Kto to? – mogliby zastanawiać się ludzie. – Kim jest ta kobieta w średnim wieku za kierownicą niebieskiej hondy?[9]
Do momentu pojawienia się w jej domu blondwłosej nastolatki, spędzającej dnie przed telewizorem, żywiącej się daniami instant i zadowalającej się pracą w lokalnym supermarkecie (oryginalnie, prawda?), Glickman wydaje się mieć pod kontrolą wszystko – nie licząc uciążliwych problemów z globusem. Stosunkowo szybko porządek zaczyna przeradzać się w chaos; o ile z punktu widzenia rozwiązań fabularnych to raczej prawidłowość, niż novum, za swego rodzaju ekscesy uznać można nie tylko „wojownicze” rytuały, które postaci zaczynają praktykować, ale także coraz śmielsze fantazje seksualne Cheryl, podobnie, jak jej życie, opierające się na udawaniu, wchodzeniu w rolę, realizowaniu scenariuszy. Potencjalną kontrowersyjność pożądania przez bohaterkę kobiety potęguje wyobrażanie sobie siebie w roli współżyjącego z nią mężczyzny; trudno zliczyć, ile razy rzeczywiste podniecenie czy spełnienie bohaterki nierozerwalnie wiąże się z jej fantomowymi doznaniami (pierwsze skrzypce gra tu fantomowy członek). Prócz tabu kobiecej seksualności i sfery popędowej July bierze na warsztat także związki jednopłciowe, relacje ze znaczną różnicą wieku, pary homoseksualne wspólnie wychowujące dziecko czy mity otaczające macierzyństwo. Chciałoby się wierzyć, że uprzedzenia względem tych zjawisk w XXI wieku ograniczają się do powieściowej treści i nie mają przełożenia na rzeczywistość; że nie wzbudzają aż takiego oburzenia, że nie wywołują społecznego ostracyzmu. Niestety, nie tylko pracownikom Open Palm nad pewnymi kwestiami trudno przejść do porządku dziennego. Dopóki sprawy mają się tak, a nie inaczej, dopóty te wątki Pierwszego bandziora uznać trzeba za – choć zdaję sobie sprawę, że to nie do końca fortunne określenie – „potrzebne”.
Nieco gorzej mają się sprawy z tabu higienicznym – czemu, u diabła, służą wspomniane już, śmierdzące stopy, ochocze korzystanie z alternatyw toalety (zarówno w domu Cheryl, jak i w gabinecie terapeutki) czy ślimaki rozpełzające się po całym domu? Trudno się oprzeć wrażeniu, że wyłącznie bombardowaniu zmysłów tym, co nienormatywne, nieoswojone i nieakceptowalne. Wytrącenie z trybu wygodnej, rozleniwiającej lektury byłoby czymś pozytywnym, gdyby nie odbywało się kosztem atrakcyjności fabuły i bohaterów. Nie mam tu, rzecz jasna, na myśli atrakcyjności w sensie fizycznym; nie chodzi mi również o to, aby każda z postaci gładko wpisywała się w proste, dobrze znane, charakterologiczne schematy. Przeszkadza mi stopień przerysowania, przegięcia. Z każdym kolejnym rozdziałem – ba, z każdą kolejną stroną! – July pogrubia nawias, w który bierze każdy szczegół świata przedstawionego. Ewentualne zniesmaczenie, zagubienie, błyskawicznie przechodzą w niemalże fizyczne zmęczenie; zamiast o afektywnej lekturze, mówić można raczej o afektywnej męczarni. Domyślam się, które momenty miały mnie obrzydzić, a które oburzyć. Tylko co dalej? Co właściwie, poza dziwacznością – której świeżość i atrakcyjność, ze względu na eksploatowanie do granic możliwości, wytraca się w błyskawicznym tempie – Pierwszy bandzior ma do zaoferowania?
Z całą pewnością – nieszablonową bohaterkę. Bo przyznać trzeba: jak na czterdziestotrzyletnią singielkę, Cheryl zachowuje się w sposób co najmniej oryginalny. To, że zamiast być „podekscytowaną” jest „podjarana”[10] usprawiedliwia kontekst sytuacyjny – próbuje akurat znaleźć wspólny język z niepokorną nastolatką. Gorzej, gdy w rozmowie telefonicznej przedstawia się jako „Misia-Cherysia”[11], zamiast o „potknięciu” czy „porażce” mówi o „fakapie”[12], a gotowość do udzielenia znajomemu wsparcia w dowolnym momencie wyraża następująco: „Wal do mnie śmiało, gdyby coś się działo”[13]. Tak, tak, wiem. Odbieganie od normy, powiew świeżości. A przy okazji niedojrzałość, infantylność wręcz, błazeństwo i żenada. Nie posądzam Cheryl o bycie do tego stopnia intelektualnie ograniczoną, co bohaterki powieści Katarzyny Michalak, niepotrafiące narysować długopisem linii prostej, czerpiące wiedzę o prowadzeniu wydawnictwa z Internetu i skupiające całą swoją życiową energię na poszukiwaniu małego, białego domku. Szczerze i gorzko żałuję jedynie, że uciekając przed jedną skrajnością: protagonistką nudną, niezdarną, niestrawnie słodką lub nieznośnie nieszczęśliwą, July popada w kolejną: tworzy postać, która ma być przede wszystkim awkward; trochę śmieszna, trochę straszna, trochę irytująca, trochę budząca współczucie, wstręt czy politowanie.
Cheryl Glickman mogłaby być fenomenem, nie tylko szajbuską. Niestety, trudno traktować poważnie ją i jej problemy – skrywa je zbyt wiele warstw przeróżnych dziwactw: ma dziwną przypadłość (globus) i dziwnie ją leczy (śpiewanie piosenki Davida Bowiego), dziwnie się zachowuje, dziwnie mówi, dziwnie rozgrywa relacje międzyludzkie. Ma dziwnego ogrodnika, dziwne szefostwo, dziwną lokatorkę, dziwny układ z potencjalnym partnerem. Gra rutyną i ekscentrycznością okazuje się niewystarczająco wciągająca; umęczony czytelnik i tak spodziewa się nader prozaicznego – w książce zostałby on zapewne nazwany „oklepanym” – finału. A przecież bohaterka miewa, by tak rzec, „momenty”. Na przykład wtedy, gdy przyznaje, że na dźwięk słów: „Ja. Ja. Ja”, „nic konkretnego nie przyszło jej do głowy”[14]. Okazuje się być kobietą, która właściwie nie wie, kim tak naprawdę jest i czego naprawdę pragnie. Która, mimo wszystko, potrafi zdobyć się na dojrzałe decyzje. Która potrafi podjąć ryzyko, ale i wziąć na siebie odpowiedzialność. Którą, co prawda poniewczasie, ale jednak stać na trzeźwy osąd sytuacji („Dałam się porwać dramatyzmowi sytuacji i niechcący mocno się w nią zaangażowałam”[15]) oraz na niemal sardoniczny w swej wymowie komentarz dotyczący miłości: „w odpowiednich warunkach psychologicznych człowiek może zakochać się w kimkolwiek lub czymkolwiek. W drewnianym biurku: zawsze na czworakach, zawsze obecnym, zawsze posłusznym”[16]. Gdyby July pozwoliła swojej bohaterce na więcej takich przebłysków zwyczajności, na coś prostego, nieudziwnionego i dzięki temu uderzająco szczerego, zamiast o czytelniczym rozczarowaniu, pisałabym o odniesionym przez autorkę sukcesie, o udanej żonglerce stylami.
Pytanie o zamiar powraca nieustannie. Po co to wszystko? Można uznać Pierwszego bandziora za „odtrutkę”[17] na do bólu ckliwe historie quasi-dojrzałych kobiet, z dnia na dzień porzucających dotychczasowe życie i wyruszających na poszukiwania nowego początku (czyt. przeprowadzających się z miasta na wieś i rozpoczynających harmonijne współistnienie z naturą, otoczeniem i samą sobą). Nie budzi mojego sprzeciwu ewentualność, że powieść July ma być po prostu odskocznią; dopuszczam poszukiwanie w literaturze nie tylko uniesień, ale także rozrywki. Jeśli jednak ma być ona zasadą organizującą całość, podporządkowującą sobie każdy element powieści, od fabuły, przez konstrukcję bohaterów, aż po język, istnieje ryzyko przedobrzenia. July, zapewne świadomie, podejmuje to ryzyko i przekracza wszelkie granice: dobrego smaku, umiaru, stosowności. Zakładając, że ustawiczne wywoływanie w czytelniczce/czytelniku prawie wyłącznie zażenowania może stanowić niewyczerpane źródło autorskiej satysfakcji, Mirandzie July należą się gratulacje. Gorzej, gdyby z nadmiaru ekscentryczności wypreparować fabularną esencję – wówczas Pierwszy bandzior nie będzie już wcale projektem tak udanym, przekornym i innowacyjnym. Ot, prosta, od stosunkowo wczesnego etapu lektury przewidywalna, historia. Autorka próbuje co prawda podrzucać fałszywe tropy, czyli rozmaite scenariusze przyszłych wydarzeń, których zasadność po chwili podważa – finał nie przynosi jednak dużego zaskoczenia. Wręcz przeciwnie, trąci tanią dramaturgią. Kostium dziwaczności skrywa banał w najczystszej postaci.
- Miranda July, Pierwszy bandzior, przeł. Łukasz Buchalski, Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2018, s. 69.↵
- Ari Stein, Miranda July: The Voice In Your Head, https://www.52-insights.com/miranda-july-the-voice-in-your-head-interview/ (dostęp: 25.06.2018).↵
- Lauren Groff, The First Bad Man, by Miranda July, „The New York Times” [online], https://www.nytimes.com/2015/01/18/books/review/the-first-bad-man-by-miranda-july.html (dostęp: 25.06.2018).↵
- Laura Miller, The First Bad Man by Miranda July review – strenuously quirky, „The Guardian” [online], https://www.theguardian.com/books/2015/feb/11/the-first-bad-man-by-miranda-july-review-debut-novel (dostęp: 25.06.2018).↵
- M. July, dz. cyt., s. 14.↵
- Tamże, s. 38.↵
- Tamże, s. 55.↵
- Tamże, s. 246.↵
- Tamże, s. 7.↵
- Tamże, s. 237.↵
- Tamże, s. 36.↵
- Tamże, s. 31.↵
- Tamże, s. 15.↵
- Tamże, s. 136.↵
- Tamże, s. 223.↵
- Tamże, s. 277.↵
- Justyna Sobolewska, Odtrutka na kicz, „Polityka” [online], https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/1740984,1,recenzja-ksiazki-miranda-july-pierwszy-bandzior.read (dostęp: 25.06.2018).↵