Dom Grahamów stoi na uboczu drogi. Na pozór niczym nie różni się od innych domów amerykańskiej klasy średniej. Ma garaż, dwie kondygnacje i niewielki ogród z przystrzyżoną trawą. Rupiecie na poddaszu i skrzypiąca podłoga. Ale w tym domu, obok którego dziwnym trafem nikt nie mieszka, coś się zalęgło. Domownicy jeszcze o tym czymś nie wiedzą, ale wkrótce nadejdzie czas poznania. U Grahamów dojrzewa bowiem szaleństwo.
Właśnie zmarła matka Annie (Toni Collette), Ellen. Kobieta, u kresu swych dni pochłonięta spirytystycznymi wierzeniami, umierała w zamkniętym na klucz pokoju, oddzielona od rodziny. Choć jako widzowie nie zobaczymy jej żywej, na pozostawionych zdjęciach, po których czasem prześlizgują się kadry, dostrzeżemy osobę o wzroku zdolnym przejść przez ciało, w głąb duszy. Zawartość zebranych po pogrzebie starych pudeł, lekko odsłania kurtynę niedawnej przeszłości. Zakurzone księgi pełne pogańskich rytuałów, utrwalone w różnych formach strzępy spotkań tajemniczego bractwa, medyczne świadectwo choroby umysłowej. Zrozumiałe staje się więc, panujące wśród domowników, uczucie wytchnienia. Smutek przejawia jedynie córka Annie, Charlie (Milly Shapiro, piętnastolatka o niebywale rzadkiej urodzie, której ziemista cera i zapadnięte oczy bardziej przypominają oblicze staruszki niż nastolatki). Zdrowe objawy jej tęsknoty szybko ustępują objawom niepokojącym: kompulsywnym zachowaniom przeplatanym z głęboką melancholią, tworzonym pasjami totemom, meandrycznym przepowiedniom. Zupełnie jakby Ellen miała nad wnuczką trudny do zdefiniowania, pogrobowy rodzaj władzy. Męska część familii – ojciec (Gabriel Byrne) i syn (Alex Wolff) – niewrażliwa na sygnały alarmowe, wraca (odpowiednio) do pracy i szkoły. Kolejnych ostrzeżeń już jednak nie będzie.
Kto czytając powyższy opis spodziewa się popcornowego ghost story, ten wybierze zły seans. Dziedzictwo. Hereditary to horror ulepiony z artystycznej gliny, gdzie strach jest pochodną wewnętrznych demonów. Ostatnie lata świadczą wręcz o eksplozji eklektyczności gatunku, wspominając choćby poruszający kwestie współczesnego rasizmu Uciekaj! Jordana Peele’a, opowiadającego o ciężkim procesie żałoby australijskiego Babadooka Jennifer Kent czy ubranego w polityczne aluzje To przychodzi po zmroku Treya Edwarda Shultsa. Debiut Ariego Astera już jest wymieniany w tym zacnym gronie, głównie za sprawą błyskotliwej reżyserii, nośności podjętego tematu i odtwórczyni roli pierwszoplanowej. Toni Collette, nieoczywista królowa krzyku[1], jak zdążyła ją ochrzcić zachodnia prasa, faktycznie daje tu popis niebywałych aktorskich umiejętności. Scenopisarsko postać Annie to prawdziwy slalom gigant: stany depresyjne obok wybuchów furii, ciepłe matczyne gesty przecinane werbalnym okrucieństwem, ciosy otrzymywane i ciosy zadawane, szepty i krzyki. Collette nie tylko bezbłędnie wchodzi w każdy fabularny zakręt, lecz nadaje nagłym przemianom swojej bohaterki płynności i wiarygodności, czyniąc emocjonalne kolaże całkowicie koherentnymi. Branża już wieszczy drugą oscarową nominację[2] aktorki – bynajmniej nie na wyrost.
Na duże brawa zasługuje także nasz rodak, operator Paweł Pogorzelski. Choć w kraju zaskakująco mało o nim wiemy, prezentowana przez niego realizacyjna dojrzałość oraz pakiet świeżych pomysłów na ograne sceny (majstersztykiem jest statyczne ujęcie, w którym podczas pogrzebu kamera schodzi wraz z trumną do grobu) zapowiadają międzynarodowy talent co najmniej na miarę Dariusza Wolskiego. Pogorzelski bezbłędnie odczytuje intencje Astera, zarówno przy odzwierciedlaniu tempa narracji, jak i gotowości do podejmowania formalnego ryzyka (zatapianie obrazu w ciemności, kontrowanej jedynie trupim światłem księżyca) czy tkania wizualnych metafor, na czele z powracającą miniaturą całego domu, jednoczesnym świadectwem (zewnętrznej) kontroli i (wewnętrznej) bezradności. Jego zdjęcia stanowią ekwiwalent reżyserskiego credo: są odważne, zaskakujące i diablo przemyślane.
Ale Dziedzictwo nie tylko od strony warsztatowej jest ponadprzeciętnym osiągnięciem. Aster wychodzi z (pewnie bezczelnego dla niektórych) założenia, że horror pozwala o mrokach ludzkiego wnętrza powiedzieć więcej niż psychologiczny dramat, bo z zasady nie trzyma się klucza realistycznego. Może opisać językiem niesamowitości emocje i uczucia, dla których słowniki nie znalazły właściwego pojęcia. Może wywlec na światło dzienne ukryte krzywdy, niechęci i zadry, zamykane zazwyczaj między ścianami monologów. Aster korzysta z dorobku starych mistrzów literatury grozy (od Poego przez Lovecrafta do Stokera), pozostając pod wpływem inspiracji nową falą kinowych horrorów (wspomnianą Kent, Robertem Eggersem czy Ozem Perkinsem). Sięga po sprawdzone rozwiązania podszyte autentyczną traumą. Wszystko po to, by zbudować podatny grunt pod bolesną introspekcję. Maska horroru, paradoksalnie skrywa dość przyziemną opowieść o niemożności wyrwania się z toksycznych rodzinnych więzów. Opowieść, dodajmy, dobrze znaną każdemu, kto widział błędy swoich rodziców, a potem – mimowolnie – powielał je samemu. Każda córka w końcu zmieni się we własną matkę, słyszymy w innym filmie o tym samym strachu. Strachu przed przymiotami naszych przodków, przed ich niechcianym dziedzictwem, którego nie potrafimy uniknąć. Strachu, który obecny jest nie tylko w osamotnionym domu na skraju drogi.
- Gatunkową ścieżkę Collette ciekawie naświetla krótki artykuł Joshuy Andersona: http://bloody-disgusting.com/editorials/3501931/sixth-sense-hereditary-toni-collette-proven-true-scream-queen/.↵
- Pierwszą, przed osiemnastu laty, otrzymała za… horror Szósty zmysł.↵