W czerwcu premierzy Grecji i Macedonii podpisali porozumienie, które ma zakończyć wieloletni spór wokół nazwy Macedonia. Do końca 2018 roku Republika Macedonii ma stać się Macedonią Północną. Jednak reperkusje tego konfliktu, przynajmniej te architektoniczne, będą widoczne w Skopje jeszcze długo. Całą tę złożoną, grecko-macedońską układankę doskonale naświetla Michał Siarek w swoim projekcie zatytułowanym Alexander, który ukazał się niedawno w postaci książki.
Czymże jest nazwa?
Spór jest, wydawałoby się, błahy, bo dotyczy tylko jednego słowa. Szkopuł w tym, że to jedno słowo to nazwa Państwa, więc sprawa jest jak najbardziej poważna. W 1991 roku po rozpadzie Jugosławii powstała Republika Macedonii, na arenie międzynarodowej nazywana Byłą Socjalistyczną Republiką Macedonii. Grecja odmówiła uznania krótszej wersji tej nazwy, uzasadniając, że Macedonia jest historycznym i geograficznym regionem Grecji i rząd w Skopje nie ma prawa odwoływać się do jego dziedzictwa. I tu dochodzimy do sprawy kluczowej. Bo czy faktycznie ta róża pachniałaby tak samo pod inną nazwą? W istocie ciężko sprecyzować jedną Macedonię. Jeżeli poszperamy w atlasach geograficznych znajdziemy ich co najmniej kilka. Jest więc Macedonia Egejska, leżąca dzisiaj na terytorium Grecji, Macedonia Piryńska (w dzisiejszej Bułgarii) oraz Macedonia Wardarska, czyli właśnie obecna Republika Macedonii. Inna część regionu Macedonii leży też w granicach Serbii i Albanii. Jednak kolebką starożytnej Macedonii, do której dziedzictwa chciałoby się odwoływać Skopje, jest Macedonia Egejska. To tam znajduje się Pella – miejscowość, w której urodził się Aleksander Wielki, zwany Macedońskim. Dla Greków jest Grekiem, ale dla Macedończyków Macedończykiem.
Konflikt grecko-macedoński w istocie dotyczy więc samookreślenia i tożsamości. Czy Macedończycy są Słowianami, jak upiera się Grecja, czy dziedzicami antycznej tradycji, potomkami Aleksandra Wielkiego, jak uważa Skopje? Katalizatorem tego konfliktu był rok 2005, kiedy to Grecja zablokowała starania Macedonii o wejście do NATO i Unii Europejskiej. Od tego momentu rząd w Skopje stara się o uznanie starożytnego rodowodu swojego państwa. I jak to często bywa, papierkiem lakmusowym staje się architektura, a dokładnie realizowany od 2010 roku projekt przebudowy stolicy pod nazwą Skopje 2014.
Ab ovo
Jeżeli już mowa o antyku, to zacznijmy, jak na starożytnych przystało, od jajka, od którego w Rzymie zaczynano ucztę (by zakończyć ją na jabłku). W tej historii jest bowiem kilka punktów zwrotnych.
Jest noc z 10 na 11 czerwca 232 roku przed naszą erą. W Babilonie umiera Aleksander Wielki. Hipotez na temat jego śmierci jest kilka – choroba, trucizna czy śmierć od wcześniej odniesionych ran. Aleksander umiera mając 32 lata, a na koncie podbój ogromnej części ówczesnego świata. Umiera więc nie tylko jako człowiek, ale także jako bóg – na którego sam się kreował. Umiera jako król, gdyż starożytna Macedonia w przeciwieństwie do reszty Grecji posiadała monarchię, i w końcu – jako symbol. Pytanie tylko czego i do kogo przynależny, bo ta kwestia okaże się dyskusyjna. Całą sprawę utrudnia fakt, że miejsce jego pochówku do dziś nie jest znane. Jak się okazuje ciało monarchy jest równie, a może nawet bardziej istotne niż za życia. Wielu naukowców do dziś poszukuje tych szczątków, a repliki sarkofagów i inne artefakty związane z Aleksandrem stają się cenną walutą. Wiąże się to właśnie z jego symbolicznym kapitałem, do którego prawo roszczą sobie zarówno Grecy, jak i Macedończycy.
Przenosimy się w lata 40 XX wieku. Partyzancka armia generała Josipa Broza Tito wyzwala Jugosławię, powołując do życia mozaikę republik. Jedną z nich jest Socjalistyczna Republika Macedonii. Otrzymuje wszystko, co konieczne do życia: terytorium, język (słowiański bliski innym z jugosłowiańskich republik) i religię z własnym, niezależnym kościołem. Teoretycznie te składniki powinny wystarczyć, aby stworzyć jednolitą socjalistyczną republikę. Ale w praktyce, znamy to przecież i z naszej historii, kreślenie granic i pisanie teoretycznych rodowodów narodu nijak się ma do rzeczywistości.
Tutaj na scenę wchodzi architektura – i to nie byle jaka – bo nowoczesna i światowej klasy. W 1963 roku Skopje nawiedza trzęsienie ziemi, które niszczy 80% istniejącej tkanki miejskiej. To nie pierwszy taki kataklizm dla Skopje – w tych stronach płyty tektoniczne są wyjątkowo kapryśne. Skopje upadało już co najmniej dwa razy: w VI w. n.e., grzebiąc pod gruzami rzymski obóz Skupi i w 1555 roku, kiedy Skopje znajdowało się pod panowaniem osmańskim. Ten trzeci, dwudziestowieczny przypadek wyzwala światową falę solidarności. Zewsząd płyną nie tylko kondolencje, ale także wyrazy realnej pomocy. Również Polska przyłącza się do tego ruchu – Muzeum w Skopje to projekt Warszawskich Tygrysów, chociaż na ogólnopolski konkurs przysłało prace ponad 80 architektów, w tym Oskar Hansen. W muzealnej kolekcji znajdziemy zaś prace takich artystów, jak: Jerzy Nowosielski, Tadeusz Dominik, Jan Tarasin czy Zbigniew Makowski. Przekazali je w darze dla podnoszącego się z gruzów Skopje (nota bene będzie można je podziwiać jesienią 2019 w krakowskim Międzynarodowym Centrum Kultury). Jednak najważniejszy jest plan urbanistyczny dla Skopje, przygotowany przez pracownię Kenzo Tange – japońskiego architekta i urbanisty znanego z takich realizacji, jak projekt urbanistyczny Tokyo, Centrum Pokoju w Hiroszimie czy tokijska Katedra Najświętszej Marii Panny, za którą otrzymał nagrodę Pritzkera. Dzięki niemu, i współpracującym z nim architektom, Skopje ma być najnowocześniejszym miastem Bałkan, z architekturą brutalistyczną najwyższej próby. Rany po trzęsieniu ma zabliźnić surowy beton o futurystycznych formach. Kiedy wieżowce pną się do góry, komu potrzebna jest przeszłość? Nowe Skopje ma afirmować przyszłość, a nie nawiązywać do historii. Co prawda nie cały plan Tange zostanie zrealizowany. Jednak to, co powstało zapiera dech w piersiach. Wystarczy spojrzeć chociażby na rzeźbiarskie formy Centralnego Urzędu Pocztowego zaprojektowanego przez Janko Konstantinova czy liryczny budynek Opery i Baletu projektu słoweńskiego biura Biro 77. Mimo to awangardowa architektura Skopje długo pozostanie nieodkryta przez zachodnich badaczy.
Kiedy w latach 90. rozpada się Jugosławia, pojawia się problem nazwy państwa. Sytuacja delikatnie buzuje. Aż do czasu wspomnianego 2005 roku, kiedy atmosfera między Grecją a Macedonią zostaje podgrzana. I jak to często bywa w przypadku sporów politycznych, orężem staje się historia. Ma ona jednak tę wadę, że jest niewidzialna. A co doskonale wizualizuje historię? Jej materialne pozostałości, na przykład architektura.
Nadpisywanie pamięci
W 2010 roku rząd wybranego w 2006 premiera Nikoły Gurewskiego z partii WMRO-DPMNE (Wewnętrzna Macedońska Organizacja Rewolucyjna – Demokratyczna Partia na rzecz Macedońskiej Jedności Narodowej) rozpoczyna projekt Skopje 2014, czyli architektoniczne „wstawanie z kolan”. To, co do tej pory było szare, bure i kojarzyło się z byłą Jugosławią, oblecze się w antyczną biel. Projekt zakłada przebudowę centrum miasta i głównych budynków administracyjnych. To ciekawy zabieg, podobny do stosowanego w informatyce nadpisywania danych. Żeby coś skasować na dobre nie wystarczy tylko usunięcie – najbezpieczniej jest zapisać na nośniku nowe treści. W myśl tej zasady brutalistyczne budynki w Skopje otrzymają co najmniej nowe fasady. Z dużą ilością kolumn, tympanonów, gzymsów i wszystkiego, co tylko kojarzy się ze starożytnością. Nic się nie uchowa – przebudowane zostają zarówno relikty międzywojennego i powojennego modernizmu, jak i budynki powstałe w ramach pomocy międzynarodowej po trzęsieniu ziemi. Ze słabo przebadanego okresu między 1944 a 1963 rokiem ofiarą Skopje 2014 padł już dom Na-Ma, zaprojektowany w 1958 roku przez Slavko Brezoskiego jako kontynuacja międzywojennego domu handlowego. Modernistyczna struktura została oklejona kolumienkami i innymi ornamentami, tak że dziś jest już nie do poznania. Podobny los spotkał wiele innych budynków, w tym budynek Parlamentu czy Ministerstwa Sprawiedliwości. Powstały też monstrualne, często do dziś nieukończone budynki. Na lewym brzegu Wardaru wzniesiono coś na kształt świątyni greckiej, spomiędzy której kolumn prześwituje szkło i metal. To skopijskie Muzeum Archeologiczne, w którym przechowywana jest kopia sarkofagu Aleksandra.
Program Skopje 2014 został wstrzymany w styczniu tego roku, a część budynków ma odzyskać swój poprzedni wygląd. Ciężko jednak uwierzyć, że miasto powróci do stanu sprzed 2010 roku. Raczej pozostanie już takie, jakie możemy oglądać na zdjęciach Michała Siarka.
Jak na scenie
Projekt fotograficzny Alexander zaczynamy jednak od widoku z oddali: fotografia otwierająca książkę przedstawia pejzaż wokół szczytu Solunska Glava na terenie Republiki Macedonii, przy granicy z Grecją. Ponoć przy dobrej pogodzie można z niego dostrzec greckie Tesaloniki. Spoglądamy na ziemię, która stała się zarzewiem konfliktu.
Fotografie ze Skopje przypominają sceny zza kulis teatralnych lub rekwizytorni. W precyzyjnie wykadrowanych do kwadratu zdjęciach widzimy monstrualne, klasyczne budowle stojące pośród placów budowy, fragmenty ornamentów walające się w pomieszczeniach czy portrety skopijskich indywiduów. Z punktu widzenia formy, Siarek doskonale operuje światłem i skalą – to właśnie te elementy tworzą efekt teatralizacji. Pieczołowicie skomponowane stanowią samodzielne opowieści, tworząc jednocześnie spójną całość w ramach cyklu. Są to opowieści starannie dobrane. Wśród portretów odnajdziemy ekscentrycznego archeologa Pasko Kuzmana, z którym wywiad zamieszczony jest w książce. Na zdjęciach widać też młodych ludzi w kostiumach starożytnych żołnierzy rzymskich – rząd opłaca ich, aby stanowili atrakcję turystyczną i utwierdzali mit założycielski projektu Skopje 2014. Podczas gdy dla rządu to działanie ideologiczne, dla młodych ludzi to zwykła, dorywcza praca na lato. Najbardziej chyba jednak kuriozalną historią jest makieta statku dokująca na rzece Wardar. Wygląda na całkiem przekonującą lecz w istocie jest zbudowana z… betonu. Pomysł na nią powstał w głowach włodarzy państwa w oparciu o przekonanie, że każde europejskie miasto posiada taką właśnie atrakcję – statek na rzece z restauracją. O tych intencjach opinia publiczna dowiedziała się z taśm, które wypłynęły w 2015 roku i rzuciły nowe światło na poczynania ówczesnego rządu premiera Nikoły Gruewskiego.
Póki maluczcy głosują
Czego na tych taśmach nie ma! Fałszowanie wyborów, dogadywanie się z mediami, aresztowania i pogarda dla obywateli – taśmy aż kipią od skandalicznych wypowiedzi. Ich ujawnienie stało się impulsem do ogólnokrajowych protestów. Najbardziej oburzającą rzeczą ujawnioną na fali wycieku stał się fakt tuszowania sprawy śmierci młodego chłopaka, Martina Neskoskiego, który zginął podczas świętowania zwycięstwa premiera Gruevskiego. Nieudolnie ukrywana sprawa stała się katalizatorem protestu. Taśmy rzucają też światło na projekt Skopje 2014. Obnażają cynizm polityków, którzy nie wierzą w to co robią i bez ogródek manipulują ludźmi. Z punktu widzenia historii sztuki ciekawa jest obserwacja jak instrumentalnie traktowana jest tu architektura i pojęcie „stylu architektonicznego”. Absurdalne są rozmowy, podczas których interlokutorzy przerzucają się hasłami „barok” i „klasycyzm”, jakby były to określenia kolorów, na które można współcześnie pomalować elewację. Jednocześnie sami przed sobą przyznają, że projekt wymyka się spod kontroli, pojawiają się co chwila nowe inwestycje, nikt nad tym nie panuje. Cel zostaje jednak osiągnięty. Na innej taśmie słyszymy: „dopóki zwykli ludzie głosują – jest ok”. I to zdaje się być najlepszą puentą. Transkrypcje taśm zostały zamieszczone w książce w postaci wkładek na nieco innym, jakby gazetowym papierze. W internetowej wersji projektu[1] możemy posłuchać oryginalnych fragmentów.
8 lat pracy
Sam artysta, absolwent wydziału fotografii na łódzkiej filmówce, przyznaje, że historia, którą opowiada, również dla niego była zaskoczeniem. Po raz pierwszy odwiedził Macedonię w 2010 roku i miała to być krótka wizyta owocująca szybkim reportażem. Z czasem jednak okazało się, że Skopje nie daje się ująć w prostych ramach. Ciężko też przeprowadzić badania wstępne – właściwie nie ma publikacji, które opisywałaby obecną sytuację geopolityczną Macedonii w sposób syntetyczny. W efekcie Siarek pracował nad projektem 8 lat, prowadząc wywiady, szperając w źródłach i wchodząc coraz głębiej w macedońską układankę. Powstało coś o wiele większego niż fotoreportaż – wielowątkowa opowieść przypominającą hipertekst, który nieustająco odnosi nas głębiej, dalej – do kontekstów historycznych, takich jak tajemnica pochówku Aleksandra, czy społecznych i politycznych, naświetlając wydarzenia ostatnich kilku lat.
Nie znajdziemy w niej prostej odpowiedzi na pytanie, kto ma rację w tym tożsamościowym, grecko-macedońskim sporze. Siarek stara się przyjąć pozycję neutralną i nie wartościować zjawisk, które fotografuje. Z pewnością obiektywności służą zawarte w książce teksty, zwłaszcza wspomniany wyżej wywiad z Pasko Kuzmanem. Widać w nim złożoność całej sytuacji, a Siarek unika protekcjonalizmu w rozmowie, traktując ekscentrycznego archeologa poważnie i z szacunkiem. Czy jednak całkowita neutralność w projekcie fotograficznym jest w ogóle możliwa? Być może nie, ale z pewnością jest możliwe pogłębienie narracji i wydobycie wielości głosów, a to się Siarkowi udało.
Post Scriptum dla fetyszystów książek
Jeżeli ktoś z czytających te słowa lubuje się w papierze i wydawniczych detalach, to jeszcze jeden powód, żeby się z tym projektem zapoznać osobiście. I to nie tylko poprzez stronę internetową, ale właśnie poprzez książkę. Została wydana samodzielnie przez autora (jak to często bywa w przypadku książek fotograficznych – zbyt drogich w produkcji, o niskim zbycie – self publishing jest jedyną drogą). Za to w tym przypadku stoją za nią autorytety ważnych instytucji związanych z fotografią: londyńska Calvert Gallery, galeria specjalizująca się w młodej fotografii z Europy Środkowej i Wschodniej oraz Instytut Fotografii Fort w Warszawie, który w maju pokazał Alexandra po raz pierwszy w Polsce. W 750 egzemplarzach, na pięknym papierze, starannie złożona krojem pisma Utopia i ręcznie wykończona introligatorsko – czy można chcieć czegoś więcej? Mnie osobiście zachwycają czerwone brzegi przywodzące na myśl XIX-wieczne publikacje krajoznawcze, stare baedeckery. Jej wysoką cenę niech rekompensuje fakt, że pieniądze posłużą autorowi do realizacji dalszych projektów. A tych z pewnością warto wyglądać.
Dziękuję Karolinie Wróblewskiej-Leśniak i Fundacji Sztuk Wizualnych za udostępnienie materiałów, które wykorzystałam podczas pracy nad tekstem.