Uwaga: Tekst zdradza elementy fabuły filmu.
Jeszcze przed premierą okazało się, że nowy film Wojciecha Smarzowskiego potrafi zdziałać cuda. W licznych dyskusjach liberalni księża zaczęli mówić jednym głosem z radykałami, a wielu autorytetom do formułowania kategorycznych „za” i „przeciw” wobec Kleru, wystarczyło obejrzenie zwiastuna. Choć cała ta medialna wrzawa stanowi element prawdy o naszych czasach, która ucieszyłaby Jeana Baudrillarda albo przynajmniej scenarzystów serialu Black Mirror, nie warto jej się poddawać. Kler zasługuje na to, by potraktować go poważnie nie tylko dlatego, że jest „fenomenem społecznym” (takie miano pasuje przecież zarówno do Smoleńska, jak i filmów Vegi). Niezależnie od wagi poruszonego tematu, nowe dzieło Smarzowskiego stanowi po prostu kawał dobrego kina.
Twórca Wesela deklaruje w wywiadach, że nie czyta recenzji swoich filmów. Jeśli już to robi, zżyma się podobno za każdym razem, gdy ktoś porównuje jego twórczość do kina Andrzeja Wajdy. Reżyser ma, rzecz jasna, prawo do takiej reakcji w tym samym stopniu, w jakim krytyk może bronić zasadności tej nieoczywistej analogii. Trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że tylko Smarzowski ma w sobie dziś ten sam gen artystycznej odwagi, który przez lata definiował także twórczość autora Dantona. Owa odwaga oznacza gotowość do opowiadania na ekranie o najbardziej palących, niewygodnych politycznie, często wypowiadanych jedynie półgłosem potrzebach zbiorowości. Oczywiście, wspomniane podobieństwa nie powinny przysłaniać nam istotnych różnic. Podczas gdy autor Popiołu i diamentu najczęściej pozostawał taktowny i elegancki, twórca Róży jest od niego o wiele bardziej dosadny. Smarzowski to właściwie „Wajda z siekierą”, walący bez ostrzeżenia, prosto w twarz, także tych uważanych do tej pory za nietykalnych.
Świat według Smarzola
Często określane w ten sposób duchowieństwo znajduje się w polu rażenia artysty już od czasu Wesela. Wystarczy przypomnieć sobie scenę z tamtego filmu, w której chciwy klecha wznosi się na szczyty hipokryzji, przestrzegając wiernych, że „Korzeniem wszelkiego zła jest miłość do pieniędzy”. Podobnie ironiczne przytyki pod adresem ludzi kościoła można było znaleźć także w niemal każdym późniejszym filmie Smarzowskiego. Taka postawa nie przeszkadza autorowi Pod mocnym aniołem w wyraźnym eksponowaniu swych tęsknot metafizycznych. Nie chodzi tu wyłącznie o – wieńczący każde dzieło artysty i stanowiący jego wyraźny znak firmowy – zwrot kamery ku niebu. Jeszcze ważniejsze wydaje się to, że fabuła niemal każdego filmu reżysera oscyluje wokół na wskroś chrześcijańskich pojęć, takich jak „miłosierdzie”, „pokuta” i „rachunek sumienia”. To przecież nie przypadek, że ulubionym bohaterem „Smarzola” jest nawrócony grzesznik, który podejmuje próbę odkupienia win.
Ambiwalencja zawieszona pomiędzy totalną krytyką kościelnych instytucji a fascynacją katolickim postrzeganiem świata, stanowi najważniejszy fundament Kleru. Mocno wybrzmiewające w filmie wezwanie Kościoła do rozliczenia się z nadużyć i zadośćuczynienia ich ofiarom, sprawia, że twórca Drogówki łatwo będzie mógł zostać oskarżony o moralizatorstwo i megalomanię. Bardzo wątpliwe jednak, by reżyser jakkolwiek przejął się takimi zarzutami. Oglądając Kler, możemy odnieść wrażenie obcowania z dziełem twórcy samoświadomego i pewnego swego. Smarzowski udowadnia także, że jako jeden z niewielu współczesnych polskich twórców, dysponuje wyrazistym charakterem pisma i może być postrzegany jako autor filmowy.
Twórca Wesela postrzega wszystkie swoje dzieła jako przynależące do tego samego uniwersum, silnie ze sobą związane i prowadzące nieustanny dialog. Dlatego właśnie jeden z bohaterów Kleru nosi koszulkę z napisem Drogówka, inny ogląda na laptopie Pod mocnym aniołem, a jeszcze inni – nawiązując do sceny z tego ostatniego filmu – bezpardonowo obchodzą się z krakowskim Lajkonikiem. Ważniejsza niż skłonność do takich mrugnięć okiem jest charakteryzująca Smarzowskiego konsekwencja w podejściu do publiczności. Podobnie jak działo się to już w przypadku kilku poprzednich dzieł, realizując Kler reżyser zastawił na widza pewną pułapkę. Fakt, że film zaczyna się od satyrycznych scen piętnujących wybrane zachowania duchownych to ewidentna zmyłka. Choć drapieżne poczucie humoru nie opuszcza twórcy Wesela do samego końca, tonacja Kleru staje się coraz bardziej gorzka, a poruszane w fabule problemy z każdą minutą zyskują większy ciężar.
Ważnym elementem autorskiej wizji Smarzowskiego jest także jego podejście do filmowej formy. Język kina jest w Klerze raczej przezroczysty, nierzucający się w oczy. Reżyser nie marzy jednak o eksperymentowaniu, pragnie jedynie, by przez długie 133 minuty projekcji utrzymać uwagę widza. Z misji tej wychodzi zresztą obronną ręką w czym pomagają mu pomysłowe zwroty akcji i elementy suspensu wyjęte rodem z kina kryminalnego.
Fakt, że Smarzowski nieustannie mknie od jednej fabularnej atrakcji do atrakcji ma, oczywiście, swoją cenę. Chwilami można odnieść wrażenie, że forsując dynamiczne tempo, reżyser traci z oczu potencjalnie interesujące wątki. Szczególnie cierpi na tym opowieść o wikarym Janie (Adrian Zaremba). Historia idealistycznego duchownego, który poddaje w wątpliwość swoje powołanie, gdy przygląda się bliżej kościelnym wynaturzeniom, mogła mieć zadatki na współczesny moralitet. Niestety, ginie ona w natłoku innych spraw i ostatecznie zostaje zredukowana do rangi epizodu.
W sidłach profanum
Na tym tle nie sposób jednak zgodzić się z – padającym tu i ówdzie – zarzutem, jakoby w pogoni za sensacją Smarzowski zapomniał o istocie wiary. Jeśli ktokolwiek zasługuje na podobne oskarżenia, to wyłącznie sami bohaterowie Kleru. Niemal wszyscy pokazani na ekranie hierarchowie wydają się pogrążeni w kryzysie zarówno moralnym, jak i intelektualnym. Pismo Święte to dla nich wyłącznie zbiór pustych, pasujących na każdą okazję komunałów. Najlepiej uosabia taką postawę jeden z głównych bohaterów – ksiądz Trybus (Robert Więckiewicz). Choć w trakcie suto zakrapianych imprez duchowny potrafi recytować z pamięci biblijne wersety, robi to mechanicznie, bezrefleksyjnie i zupełnie bez związku z własnym, grzesznym życiem.
Podobne zarzuty można by postawić także kolegom Trybusa – Kukule (Arkadiusz Jakubik) i Lisowskiemu (Jacek Braciak). Ten pierwszy to apodyktyczny i niespecjalnie wierzący w sens swojej misji katecheta, mający słabość do pieniędzy i alkoholu. Prawdziwie interesujący staje się jednak, gdy pod jego adresem zostaje wysnute oskarżenie o pedofilię. Tolerujący wcześniej przewiny księdza bez szemrania parafianie, nagle okazują się gotowi do dokonania na nim linczu. Gdy jesteśmy w stanie im niemal przyklasnąć, okazuje się, że to kolejny trik Smarzowskiego. Zarzuty wobec Kukuły zostają zdemaskowane jako fałszywe, a widz poczuje najpewniej wstyd za sprawą pośpiechu, z jakim zapragnął ferować wyroki. W oskarżanym o ideologiczną jednostronność Klerze historia Kukuły służy Smarzowskiemu do stonowania nastrojów. Za jej sprawą reżyser zdaje się podkreślać, że sprzeciw wobec przestępstw popełnianych przez duchownych nie może zamienić się w „polowanie na czarownice”.
Do zupełnie innych celów Smarzowski wykorzystuje wątek drugiego ze wspomnianych księży – Lisowskiego. Mężczyzna jest ambitnym urzędnikiem kurii, o którego intrygach nie śniło się Machiavellemu. Decyzja, by przez jego pryzmat opowiedzieć o zdegenerowaniu przenikającym szczyty kościelnej władzy, sprawiła, że Smarzowski nie powielił błędów popełnionych przez Małgorzatę Szumowską we W imię i w Twarzy. Widoczna w tamtych filmach krytyka ludowego katolicyzmu wydawała się przeprowadzana z pozycji nieznośnej, wielkomiejskiej wyższości. U twórcy Domu złego, który wcale nie pobłaża przecież prowincji, znacznie bardziej dostaje się elitom. W pewnym sensie, i to bynajmniej nie tylko ze względu na naganne upodobania seksualne, reprezentujący je Lisowski przypomina Humberta Humberta z Lolity Nabokova. Podobnie jak tamten bohater, protagonista filmu Smarzowskiego stanowi dowód na to, że inteligencja, erudycja i obycie wcale nie czynią nas bardziej moralnymi. To zresztą nie przypadek, że najbardziej zepsutą, pozbawioną jakichkolwiek półcieni postacią w Klerze jest stojący najwyżej w kościelnej hierarchii arcybiskup Mordowicz (Janusz Gajos).
Zniewolone umysły
Sposób portretowania kościelnych dostojników wskazuje, że twórca Pod Mocnym Aniołem jest gotowy na szarganie wszelkich świętości. Idąc tym tropem, reżyser nie oszczędza także Jana Pawła II, którego planowana wizyta stanowi tło dla jednego z najważniejszych wątków filmu. Twórca Kleru nie ma wątpliwości, że „papież – Polak” już za życia był dla sporej części hierarchów nikim więcej niż rodzajem fetyszu, znaku towarowego i marketingowego wabika. Jeszcze bardziej bezpardonowo Smarzowski traktuje jednak inny mit polskiego Kościoła, ten związany z jego zaangażowaniem w obalenie komunizmu. Reżyser potrzebuje jednej, krótkiej retrospekcji, by pokazać, że właśnie w czasach heroicznej walki z systemem wśród duchowieństwa narodziły się patologie trawiące je po dziś dzień.
Twórcę Wesela w Klerze mniej interesują osobiste defekty poszczególnych księży, skłaniające ich do popełniania niegodziwych czynów. W większym stopniu reżyser skupia się na krytyce systemowych relacji na linii kościół – państwo czy kościół – obywatele. Z jego analizy wynika, że najbardziej dotkliwą przewinę duchownych stanowi grzech pychy biorący się z poczucia bezkarności i stania ponad prawem. Stąd natomiast już tylko krok do stwierdzenia, że polski kler – zepsuty, cyniczny, chcący kontrolować każdą sferę życia wiernych – upodobnił się do dawnego wroga: partii komunistycznej.
Ryzykowna, choć kusząca interpretacyjnie analogia przybiera na sile w jednej z ostatnich scen filmu. Pozornie scena, w której ksiądz Kukuła, przeżywszy przemianę, postanawia podpalić się w proteście przeciw wynaturzeniom władzy kościelnej, może wydać się przesadnie patetyczna. Bliższe przyjrzenie się całej sytuacji ujawnia jej drugie dno. Duchowny wykonuje swe działanie w samym środku wielkiej, plenerowej mszy z pełnym propagandowych frazesów kazaniem arcybiskupa Mordowicza. Czyż w podobnych okolicznościach nie doszło do najsłynniejszego samospalenia w historii Polski, tego dokonanego przez Ryszarda Siwca w 1968 roku, na Stadionie Dziesięciolecia, w obecności najwyższych partyjnych dygnitarzy?
Oto puenta godna Smarzowskiego – mocna, kontrowersyjna i zapadająca w pamięć. Warto jednak, by nie przysłoniła jeszcze jednego ważnego aspektu Kleru. Wbrew tytułowi, nie jest to bowiem opowieść jedynie o duchowieństwie i jego nadużyciach. Jak wszystkie dotychczasowe filmy twórcy Domu złego, także i najnowszy stanowi krytyczną refleksję na temat całego polskiego społeczeństwa. Reżyser pyta nas w swoim filmie, czy naprawdę jesteśmy tak słabi, że – niecałe 30 lat po upadku komunizmu – potrzebujemy nad sobą absolutnej władzy, która stoi ponad prawem, ośmiesza i upokarza? Co musi się stać, żebyśmy jako społeczeństwo wreszcie przestali bać się wolności? Jeśli przynajmniej niektórzy spośród milionów widzów Kleru pochylą się nad tymi kwestiami, stanie się jasne, że Smarzowski nakręcił jeden z najważniejszych filmów ostatnich lat.
1 comment
no więcej w tej recenzji napisać nie mogliście… to już nie mam po co iść :p
Comments are closed.