Ja, Lew Tołstoj, w celach marketingowych zwany częściej Hrabią T., nie jestem tak naprawdę sobą. Zmierzam do zagadkowej Pustelni Optyńskiej Słowików – tak przynajmniej mi powiedziano, bo ja sam kompletnie nic nie pamiętam. Być może niejaki Knopf, którego spotkałem w pociągu, wmówił mi to wszystko w sobie tylko znanym celu. Knopf to hultaj, w dodatku bardzo kłopotliwy. Na szczęście jakiś czas temu zabiłem zarówno jego, jak i tych jego absurdalnych pomagierów: przebranych w cyrkowe stroje pigmejów ze śmiercionośnymi dmuchawkami, cygańskiego osiłka Łojkę i fałszywych mnichów. Z tymi ostatnimi rozprawiłem się przy pomocy bomby, którą dostałem od Ariela, mojego stwórcy. A raczej jednego z moich stwórców, bo podobno za całą fabułę odpowiada sześciu ghostwriterów, którzy pełnią wachty przy maszynie. Jeden specjalizuje się w scenach erotycznych, inny odpowiada za widowiskowe walki, kiedy zaś za pisanie bierze się kolejny, nagle zaczynam snuć filozoficzne dociekania. Najzabawniejsze są te przejścia – trzymam kogoś w podwójnym nelsonie i wtedy zmienia się autor, a mnie niespodziewanie pochłaniają dywagacje na temat dwoistej natury bytu. Skutkiem tego kompletnie zapominam o swoim adwersarzu, rozluźniając chwyt. Efekt jest całkiem przewidywalny: nieodpowiedzialne filozofowanie kończy się (w najlepszym wypadku) śliwką pod okiem.
Bomba, która ocaliła mi życie, nazywała się „Potulna” – zupełnie jak opowiadanie Fiodora Dostojewskiego. Właśnie, Dostojewski. Dostojewski jest moim przyjacielem – to efekt życzenia, które sobie pomyślał. Biedny Fiodor, spędza całe dnie w okopie, czekając na kolejne watahy martwych dusz, które rozwala z granatnika. Potem zabiera kiełbasę i wódkę, które znajduje przy ciałach. Wódka pomaga na radiację – musi wypijać co godzinę przynajmniej jedną flaszkę. Nie do końca rozumiem, jak to się dzieje, że fabuła książki, której jestem bohaterem, przeplata się z fabułą postapokaliptycznej gry komputerowej, w której występuje Dostojewski, ale to już broszka Ariela i jego kumpli, którzy pracują nad obydwoma projektami na zlecenie czeczeńskiego watażki. Ostatnio było zresztą trochę zawirowań, bo w całą aferę wmieszały się resorty siłowe i Cerkiew, która postanowiła zasponsorować produkcję w zamian za mały product placement. Nie wiem czym to się skończy, ale być może konieczne okaże się wykreślenie części początkowych rozdziałów. Nie jestem pewien, czy ktokolwiek poza mną zauważy różnicę, bo w całej historii już i tak panuje niezły bałagan. Nawet Ariel nie do końca się łapie, która wersja jest aktualna, więc co chwila muszę go naprostowywać. Cóż, jaki pan, taki kram.
Chwilami mam wrażenie, że to, co Ariel wie na mój temat, nie wykracza poza treść notki na baskijskiej wersji Wikipedii. Ale może przesadzam – może nie wie nawet tego? No i trochę obezwładnia mnie fakt, że za szczyt intertekstualnego wyrafinowania uważa wrzucanie w tekst w najbardziej nieoczekiwanych momentach tytułów książek rosyjskich romantyków albo obdarzanie podrzędnych postaci nazwiskami znienawidzonych krytyków czy wplatanie ich w jakieś sprośne rymowanki.
Zresztą, to bym jeszcze jakoś przebolał, choć to straszna dziecinada. Najciężej jest mi pogodzić się z tym, że Ariel nieustannie zmusza mnie do wysłuchiwania tych nabrzmiałych filozoficznych tyrad, którymi bez przerwy zanudzają mnie bohaterowie poboczni. Rozumiesz, to taki postmodernistyczny żarcik: nasza skomplikowana relacja autor – bohater do złudzenia przypomina wszystkie te religijne mecyje. „Kim jestem?”, „kim jest mój stwórca?”, „kto podsuwa myśli, które pojawiają się w mojej głowie?”, „czy mam wolną wolę?”, i tak dalej, i tak dalej.
Aha, Ariel coś przebąkiwał, że Ty również być może tak naprawdę wcale nie istniejesz. Ale nie przejmuj się, Ariel to szachraj. Ja przynajmniej zupełnie straciłem do niego zaufanie, więc chyba i Ty nie musisz mu wierzyć.
Zwłaszcza, odkąd napisał, że czytelnik jest jak Budda. A Budda jest jak otwór w wychodku: ciągle przelatują przez niego ekskrementy, a on pozostaje nieskalany, bo przecież pustki nie da się zabrudzić. Rozumiesz coś z tego, drogi Czytelniku?