W prawie do ostatniego miejsca wyprzedanej sali Carnegie Hall, wyczuwało się pewne elektryzujące podniecenie, towarzyszące występom niektórych artystów. Dawniej było to “dotykalne” przed pojawieniem się na scenie Vladimira Horowitza: wystąpi czy w ostatnim momencie odwoła? Tym razem licznie przybyli słuchacze – piszący te słowa również – po raz pierwszy mieli zetknąć się na żywo z 15-latkiem już będącym legendą. Z artykułów na łamach polskiej prasy wiedzieli wszystko o jego zainteresowaniach (modelarstwo i nurkowanie), teraz pozostawało pytanie, jak on naprawdę gra.
Dla recenzenta jest to pytanie o wiele trudniejsze niz. dla przeciętnego słuchacza; postaram się to wyjaśnić w dwóch słowach. Jeśli bowiem 15-letni pianista czy skrzypek pojawia się na estradzie lokalnej szkoły muzycznej czy konserwatorium, grając bardzo trudne technicznie kompozycje, można spokojnie wykrzykiwać och i ach, jak on świetnie gra, jaki zdolny, jak on się tego wszystkiego nauczył! Jeśli jednak ten sam 15-latek pojawia się na sali, która jest swego rodzaju muzycznym Olimpem, poprzeczka automatycznie idzie w gore i recenzent ma wtedy prawo przypomnieć: grasz na estradzie, która była “domem” Horowitza, Rachmaninowa, Heifetza i Hofmana i będziesz słuchany i oceniany przez pryzmat ich osiągnięć, wiec lepiej graj jak mistrz.
Biedny Stasio chyba to recenzenckie wyzwanie zrozumiał i… Grał jak młody mistrz. Gwoli sprawiedliwości muszę przyznać się, iż debiut Stanisława Drzewieckiego w Carnegie Hall był też dla mnie jednym z najbardziej oczekiwanych wydarzeń tegorocznego sezonu koncertowego i że wiele po nim oczekiwałem. O jego talencie przekonałem się na podstawie nagrań (Koncert e-moll Chopina nagrany na żywo dla firmy Dux przez 12-letniego wówczas pianistę entuzjastycznie spisywałem na tych lamach kilka miesięcy temu). Najnowsze, tym razem dokonane dla firmy Sony (SK 87802) potwierdziło jedynie, iż mamy do czynienia z nadzwyczajnym pianistycznym talentem. Wciąż pozostawało pytanie, jak też sprawdzi się w koncercie na żywo.
Wątpliwości czy obawy rozwiały się niemalże po pierwszych dźwiękach Impromptu Ges-dur op. 90 nr 3 (D. 899) Schuberta, otwierającego recital, którego repertuar poświęcony był muzyce Schuberta, Chopina i Liszta./…/ Rozentuzjazmowana publiczność wymusiła także na całkiem chętnym artyście cztery bisy, wśród których znalazło się Preludium e-moll Chopina, własna kompozycja pianisty Insekt, słynny Lot trzmiela Rimskiego-Korsakowa (z opery Car Soltan) i wreszcie demoniczna kompozycja Prokofiewa Suggestion diabolique.
Co urzeka w grze Drzewieckiego od samego początku, to przede wszystkim piękny dźwięk, jaki potrafi wydobyć z instrumentu i równie ładnie zarysowana fraza. /…/. W przeciwieństwie do innych młodych “lwów klawiatury”, którzy wyżywają się w szybkiej i głośnej grze (czyli w tupaniu w fortepian), Drzewiecki o te zbrodnie nie może być posądzony. Jego muzyczna dojrzałość przejawia się nie tylko w umiejętności zagrania ładnej muzycznej frazy, ale co więcej, znalezieniu oddechu pomiędzy frazami. W niektórych zaledwie momentach nokturnu Chopina czy Fantazji Wanderer wyczuwałem pewna rytmiczną niecierpliwość.
Fantazja Wanderer jest kompozycją, w której Schubert – może nawet nieświadomie – zastawił wykonawcze pułapki nie tylko w postaci bardzo wymagającej partii fortepianowej, do której potrzeba niepospolitej wytrzymałości, wielu niewygodnych, niekończących się pasaży i skoków (kompozytor publicznie stwierdził, ze jest to za trudna dla niego samego rzecz), ale również natury czysto muzycznej./…/.
W obu kompozycjach (pierwsza było Impromptu B-dur, również temat z wariacjami) Stanisław Drzewiecki zdecydował się na interpretacje, które poddawały każdą z wariacji czasami mniej, czasami bardziej subtelnym zmianom tempa. Nie on jedyny to robi, choć estetycznie bardziej przypada mi do smaku symfoniczne utrzymanie tempa. /…/.
W drugiej części programu z określenia “młody artysta” spokojnie już można było odjąć słowo “młody”. Jego utożsamienie się z Chopinem nie zaskakiwało, chociaż zaskoczyć mogło, jak uważnie słucha on dźwięku instrumentu i jak daje mu wybrzmieć./…/
Dla mnie największym sprawdzianem był komplet sześciu etiud Liszta na tematy Paganiniego. W tym wirtuozowskim zbiorze Liszt – podobnie jak Chopin zafascynowany geniuszem skrzypka-czarodzieja (czy kompana diabla, za jakiego również był uważany) – przetransponował wiernie piec z jego solowych kaprysów. /…/. W etiudach Liszta Drzewiecki szczególnie ujął mnie niebywała łatwością gry (bawienie się wprost dwoma kaprysami E-dur!), która jakimś trafem nie stawała się li tylko kuglarskim popisem. W tych kompozycjach dało się zauważyć rozwój artysty, który nagrał ten cykl na CD Sony Polska rok temu. Obawa przed technicznymi usterkami spowodowała bez wątpienia pewne skrępowanie i brak brawury, której nie zabrało w koncercie na żywo. To już była mistrzowska wersja, jakiej dawno na tej czy nawet innych nowojorskich estradach nie słyszeliśmy.
Niewykluczone, ze następne nagrania tego pianisty powinny być dokonywane na koncertach – kilka fałszywych nutek (jeśli się zdarza, bo Drzewiecki gra z nadzwyczajna pewnością!) jest niską ceną za spontaniczność, której prawie nigdy nie da się w stu procentach odtworzyć w studiu nagrań. To, że artysta poczuł się w Kaprysach Paganiniego/Liszta swobodniej, spowodowane było bez wątpienia rozbrajającym aktem ściągnięcia marynarki, która musiała mu chyba dokuczać, i dokończenia recitalu i bisów w samej koszuli.
Nowy Jork nie ma łatwej publiczności i nasi znawcy chcieli na artyście wymusić “cos Moniuszki”. Byłem zaszokowany, ze nikt się nie domagał Góralu, czy ci nie żal, równie chyba miłego dla ucha jak Preludium Chopina czy Lot trzmiela.
*****
Stasia Drzewieckiego nie bez powodu nazywa się polskim Kissinem. Podobieństwa talentu i biografii są liczne. Ale Staś interesuje się lotnictwem, które Kissina nie pociągało. Może byłoby wiec dobrze, gdyby wyfrunął z domu i polatał sobie po świecie. Mógłby może przy tej okazji postudiować Bacha z Schiffem, Mozarta z Radu Lupu, Schuberta z Brendlem, Beethovena może z Barenboimem, Brahmsa z Zimermanem… Uważam, ze na fortepianie już cudownie gra, a cudowne lekcje muzyki solowej i kameralnej rozwinęłyby go do tego stopnia, ze mógłby spokojnie stać się nie drugim Kissinem czy Zimermanem, ale pierwszym i jedynym Stanislawem Drzewieckim.
Niczego mu więcej nie życzę!