Inaczej w przypadku nowojorskiego projektanta Karima Rashida, „wysoce stylizowanego gościa przybyłego z syntetycznego wszechświata”, nieco irytującego lanserskim naddatkiem. Swe przedmioty z serii POLUXURIOUS (2010) – w tym wokabularzu mieszczą się m.in. zmaterializowane ikony o amorficznych kształtach przypominających te znane nam z wirtualnej rzeczywistości – sytuuje „między cyfrową fikcją a namacalną rzeczywistością”. Z pewnością, lecz kto widział, być może zgodzi się z przeczuciem, że ich miejsce może być jeszcze gdzie indziej: w ekskluzywnej skończoności. Moją uwagę zwróciły natomiast fotografie młodego Rosjanina, Olga Dou, z cyklu Toystory, dzięki którym motyw przewodni festiwalu skojarzony został z radykalnymi manipulacjami przeprowadzanymi na dziecięcych twarzach za sprawą cyfrowej obróbki zdjęć. Zafascynowany „problemem nadczłowieczej tożsamości” zaprezentował zdjęcia twarzy, z których wymazane zostały znamiona cielesności. W efekcie nowe twarze kojarzyły się z niepokojącymi obliczami manekinów, wobec czego nie mogłam się oprzeć, by na próżno nie obliczać różnicy wieku między nimi, a mną! Kwestię manipulacji obrazem oraz usytuowania glamour w czasie i przestrzeni podjęły również fotografie berlińskiej artystki Ivonne Thein z cyklu Trzydzieści dwa kilo (2006– 2007), wprowadzając w jej obszar element grozy. Ukazane na nich zostały upozowane, anorektyczne ciała kobiet, częściowo ubrane i zabandażowane, będące karykaturą idealnej kobiecej fizyczności. Memento mori!
W dniu inauguracji festiwalu można było zobaczyć także wystawę Fashion Invasion. Współczesna moda i fotografia z Polski, której charakter skupiło, nieco upraszczając, umieszczone vis-á-vis wejścia do wydzielonej dla niej przestrzeni zdjęcie dużego formatu. Sfotografowana modelka na fragmencie ciała odsłoniętym przez bluzkę z głębokim dekoltem nosi nanizany na żyłkę naszyjnik-napis z czarnych liter „Polish invasion”. Jest atrakcyjna, gdyż ma ciekawą, asymetryczną twarz i rzuca widzowi zawadiackie spojrzenie. Bliższe przyjrzenie się jej zdradza wiele mówiące detale-pęknięcia: niedokładnie rozprowadzony fluid, który przyprószył nastroszone włoski na nosie, czy popruty dekolt bluzki. Zdjęcie to mogłoby być ilustracją korespondującą z deklaracją kuratora wystawy, Adama Mazura: „Moda polska nie istnieje. (…) W Polsce nie ma mody jako szeroko dyskutowanego fenomenu społecznego i kulturowego. Nie ma mody jako ważnej formy ekspresji i mody jako przestrzeni eksperymentu z tożsamością jednostek i grup”3. I wystawa ta, prócz swego wyrazistego akcentu, ledwie zaistniała w mojej świadomości. Znamienne okazało się to, że oprócz takiej cechy skonstruowanego obrazu polskiego świata mody – ukazanego, co zaznaczył Mazur, obiektywami najwybitniejszych fotografów i stylistów – jak obiecująca potencjalność (fotografie Zuzy Krajewskiej/Barka Wieczorka, Aldony Karczmarczyk czy Artura Wesołowskiego), odnaleźć można było element amatorskiej próby czy jakości stylu życia celebrytów (fotografie paparazzo z serii Okiem Komara Mikołaja Komara), wobec których zrodziło się wrażenie wtórności i poczucie bezradności.
Był również pokaz kosmiczno-naturalej kolekcji, robiącego karierę na Zachodzie, polskiego projektanta mody Krystofa Stróżyny. Poprzedził on prezentację najnowszego modelu luksusowej limuzyny BMW, przy czym nieproporcjonalność obu składników miała już bardziej biznesowy odcień. I tu o cyklu fotografii Kobasa Laksy Portrety Prezesów z Listy 500 (2009), gdzie każdy gest i gadżet, należący do sportretowanego, budował wizerunek cezara naszych czasów. Jeszcze więcej sztabek złota, przetopionych na błyskające w uśmiechu zęby, krawat, po którym brawurowo zsuwałby się kieliszek z wódką, zdradzający ekwilibrystyczne umiejętności człowieka, który osiągnął szczyt, i byłabym w stanie uznać glamour prezesów! Moje wyobrażenia rozminęły się z rzeczywistością jak fantom. Jednak chcę również przez to zasugerować spektrum recepcji, odpowiadających tej kategorii estetycznej, od skrajnej afirmacji i gloryfikacji królestwa zewnętrzności sprzeciwiającej się idei wnętrza, za którym mieściłaby się jeszcze jakakolwiek motywacja wyzwolenia człowieka, po krytyczny dystans, czy nawet niewrażliwość. Każdy z tych składników wędrował wraz ze mną po różowych labiryntach wypchanych atrakcjami jak sanie św. Mikołaja.