Z Jakobe Mansztajnem, autorem tomu Wiedeński high life, laureatem Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius 2010, w kategorii „debiut” rozmawia Dobrosława Grzybkowska.
Poeta, ale i filmowiec, bloger, społecznik, oświatowiec – rodzajów działalności Jakobe Mansztajna można by mnożyć. Czy trzeba godzić pisanie poezji, czynność intymną z ekstrawersją społecznikostwa, czy też te dwie wrażliwości wynikają z siebie?
Określenie „filmowiec” to oczywiście przesada, zmontowałem wprawdzie kilka amatorskich filmów, ale w dalszym ciągu nie mam pojęcia, jak to się robi. Jeżeli już jesteśmy przy etykietkach, najlepiej czuję się pod hasłem „poeta, Gloger” – tutaj mogę przynajmniej zareagować. Pod hasłem „filmowiec” czuję się bezbronny jak pozostali „filmowcy” wrzucający filmiki własnej produkcji na youtube.
A odpowiadając na pytanie: pewna dychotomia, o ile istnieje, dotyczy raczej samego pisania. Pisanie wierszy bowiem (podobnie zresztą jak pisanie prozy czy malowanie aktów) w istocie jest czynnością intymną, bliższą czynnościom fizjologicznym, natomiast publikowanie zawsze stanowi wyraz ekstrawersji czy niekiedy ekshibicjonizmu. Obie wrażliwości dzieją się niezależnie, ale dychotomia, jaka ma tu miejsce, ostatecznie jest co najwyżej rodzaju filozoficznego i nie przekłada się na decyzje, jakie poeta czy pisarz podejmuje wobec siebie i swojej pracy. Ideą jest stworzenie dobrego tekstu i opublikowanie go w książce. Tyle.
Wszystko inne to jest chleb powszedni – budzisz się rano w mieszkaniu, wykonujesz pewne czynności, których nie wykonujesz później w pracy, siadasz przed swoim biurkiem w pracy i wykonujesz czynności, których później nie wykonujesz w domu. Rzeczy mają swój czas i swoje miejsce.
Jak, z punktu widzenia poety, prowadzenie bloga wpływa na poetykę, kształt artystyczny własnych utworów?
Myślę, że kierunek wpływu jest inny: to język, ten wewnętrzny, którym myślę i mówię, decyduje o tym, co i jak piszę. Nieistotne czy chodzi o poezję, czy o bloga – punktem wyjścia jest zawsze język (i kryjąca się za nim intencja pisarska), który w różnych sytuacjach wchodzi w odpowiednią dla siebie formę. Oczywiście nic nie odbywa się w sztywnych ramach i czasem zdryfuję z jednego stawu na drugi, ale o to właśnie chodzi w pisaniu, żeby czasem pozwolić sobie zdryfować.
„Wiedeński high life”, uznany przez kapitułę Silesiusa za najlepszy debiut 2009 roku, to 49 wierszy o śmierci. O śmierci, o pożegnaniach, o sytuacjach progowych – dla młodego autora taki osobisty zbiór oznacza zakończenie pewnego etapu życia, czy też bardziej uniwersalne omotanie tematem tanatycznym?
Odpowiem w ten sposób. Kiedy miałem dziesięć, może jedenaście lat poszliśmy ze szkolną wycieczką do Bazyliki Mariackiej na Starym Mieście w Gdańsku, gdzie przez pół godziny albo może pół dnia – nie pamiętam – oglądaliśmy Sąd ostateczny Memlinga. Myślałem, że zwariuję. Wówczas, mając tych dziesięć, może jedenaście lat, zacząłem roztrząsać temat śmierci i pierwszy raz poczułem, że dzieciństwo się skończyło. Wróciwszy do domu, wyszedłem na balkon i w mocnym słońcu, a było lato, rozpłakałem się rzewnie jak cipa. W końcu wytarłem oczy i pobiegłem w okolice Parku Oliwskiego, gdzie moi rodzice prowadzili targ z owocami. Poprosiłem wtedy matkę, żeby mi wytłumaczyła jak to jest z tym umieraniem, na co ona, czując prawdopodobnie tę panikę, jaka czaiła się pod moją skórą, odpowiedziała: spokojnie, śmierć nas ominie. Od tego czasu tematyka, jak to się ładnie mówi, funeralna stanowi lejtmotyw w moim prywatnym scenariuszu.
Trudno młodemu poecie uciec od porównań. Jak długo trzeba pracować na własną niezależność, by nie słyszeć i czytać co chwilę: „to wziął od Świetlickiego, a tu widać wpływ Tkaczyszyna-Dyckiego, a to pachnie o’haryzmem”?
To jest taki kraj i taki świat, w którym Leo Messi na początku swojej kariery nie jest Leo Messim, ale następnym Diego Maradoną, a Maciej Zakościelny nie jest Maciejem Zakościelnym (chociaż dla niego to akurat dobrze), ale polską inkarnacją Brada Pitta. To taki mechanizm, który pozwala ludziom posiadać wiedzę o zjawisku (na podstawie jakichś tam wspólnych z „pierwowzorem” cech dystynktywnych), w istocie nie posiadając jej wcale. W końcu jednak zjawiska się autonomizują, rzeczy zaczynają żyć własnym życiem i przy bliższej lekturze może się okazać, że Świetlicki to jest trop powierzchowny i zbyt prosty, podobnie jak wiele innych tropów wyprowadzonych z książki.
Czuje się Pan zdecydowanie gdańskim poetą?
Czuję się poetą osiedlowym. Gdańsk ze swoją symboliką nie znajduje odbicia w moich tekstach, za to Gdańsk osiedlowy, ze swoimi blokowiskami, dworcami, boiskami i dresiarzami – owszem. Osiedle to jest zresztą milczący bohater książki, nikt tutaj nie lata dywanem, za to wszyscy wiedzą którym tramwajem dojechać na plażę albo w której bramie najbezpieczniej skręcić blanta. Do tego dominuje szczegół ze swoją chropowatą powierzchnią.
Co Silesius odmieni w Pańskim życiu artystycznym? Czy poeta po tak uhonorowanym debiucie może sobie pozwolić na więcej swobody, czy też czuje się „w okowach” nagrody?
Poeta czy pisarz, jeśli nie będzie sobie pozwalał na coraz więcej swobody, może od razu odłożyć długopis i zabrać się za obieranie kartofli. Jednocześnie żadna swoboda twórcza nie jest dobra w obliczu braku samodyscypliny i ostatecznie zawsze prowadzi do frywolnego pajacowania.
Ja oczywiście czuję nagromadzenie uwagi w moją stronę, ale jeśli kiedykolwiek mam jeszcze napisać dobrą książkę, muszę wsłuchać się przede wszystkim w bulgotanie własnej krwi, a nie w polifoniczny szmer oczekiwań. To nie pycha z mojej strony, po prostu nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mi podyktował książkę przez ramię, a ja miałbym z nią do końca życia chodzić pod pachą.
Jakie są Pana najbliższe wydawnicze plany literackie?
Powoli piszę książkę. Książka jest utrzymana w duchu poezji fabularnej. To termin, który jakiś czas temu przyszedł mi do głowy i podług niego zamierzam poprowadzić całą formalną część książki. Ale nie śpieszę się, pisanie i wydawanie książek to nie są wyścigi.
Poza tym „Korespondencja z ojcem”, czyli kwartalnik literacki, który współredaguję. We wrześniu wychodzi kolejny numer, który ma sprawić, że najtęższym żuczkom w mieście znowu pospadają kapcie – to jest aktualnie mój najbliższy plan wydawniczy.