Festiwal Autorów Zdjęć Filmowych odbył się w tym roku po raz osiemnasty, po raz pierwszy goszcząc w Bydgoszczy, która stała się tym samym trzecim, po Toruniu i Łodzi, miastem organizującym znany na świecie festiwal. Z Łodzią dyrektor festiwalu Marek Żydowicz pożegnał się ostatecznie w połowie roku w atmosferze gorącego sporu, gdy okazało się, że finansowe i polityczne trudności stanęły na przeszkodzie budowy w tym mieście Camerimage Łódź Center. Za spore organizacyjne osiągnięcie należy uznać fakt, że, mimo paromiesięcznego jedynie okresu przygotowań do startu imprezy w zupełnie nowym miejscu, udało się wydarzenie o tej skali i rozmachu zakończyć z sukcesem, a lista gości, a także liczba oraz znaczenie prezentowanych filmów nie ustępowały tym z najtłustszych łódzkich lat. Przede wszystkim sukcesem okazało się jednak to, iż rzeczywiście udało się w pełnym tego słowa znaczeniu „przenieść” festiwal z Łodzi do Bydgoszczy. W budynku bydgoskiej opery odżyła mianowicie stara, dobra atmosfera Camerimage, zapewne przede wszystkim z uwagi na fakt, że trudno było oprzeć się wrażeniu, iż za festiwalem podążyła niemal w całości jego łódzka widownia, a więc przede wszystkim profesjonaliści z branży i studenci szkół filmowych. W bydgoskiej operze można było więc natknąć się nie tylko na podobną co w Łodzi strukturę programu, bogactwo warsztatów, konkursy i panoramy, ale i te same, co w łódzkim Teatrze Wielkim, twarze, a także te same, tradycyjne już żarty na widowni (vide okrzyki podczas projekcji klipu Digital Intermediate z nurkiem pożeranym przez rekina).
Festiwal otworzyła projekcja nowego filmu Darrena Aronofsky’ego Black Swan, którego twórca wraz z autorem zdjęć Matthew Libatique otrzymali w tym roku nagrodę specjalną dla duetu reżyser-operator. Film, zasługujący na osobną recenzję, przedstawia perypetie baletnicy przygotowującej się do premiery Jeziora łabędziego i borykającej się z problemami z budową roli, rywalizacją w zespole oraz zaborczą matką. Aronofsky oraz Libatique (zasiadający w jury konkursu wideoklipów) zaszczycili festiwal osobistą obecnością, ze swadą odpowiadając na pytania w czasie konferencji prasowej oraz – w przypadku reżysera – dyskretnie i bezpretensjonalnie racząc się w jej trakcie ukrywanym pod stołem piwem. Czarnego Łabędzia warto przy tym wyróżnić jeszcze dlatego, że był jednym z trzech najnowszych, niecierpliwie wyczekiwanych filmów młodych reżyserów, należących do czołówki współczesnego kina, i jako jedyny z nich nie okazał się rozczarowaniem.
Zamykające festiwal Somewhere Sofii Coppoli (tryumf na festiwalu w Wenecji), zawiodło w tym sensie, że mimo mistrzostwa reżyserii i plastycznej wirtuozerii, nie udało się tej historii znudzonego rzeczywistością hollywoodzkiego aktora wypełnić kipiącą, podskórną energią, tak charakterystyczną dla wcześniejszych obrazów córki Francisa Forda. Przy pewnym scenariuszowym minimalizmie był to brak zauważalny.
Z kolei Danny Boyle, który dwa lata temu podbił widownię Camerimage Slumdogiem, tym razem musiał się zadowolić jedynie dość dobrym przyjęciem swoich 127 godzin. A i to wynikało chyba raczej ze specyfiki festiwalu. Trudno odmówić bowiem zawodowego kunsztu operatorowi, który w ponad półtoragodzinnym obrazie przez sześćdziesiąt minut filmuje bohatera tkwiącego w skalnej rozpadlinie na pustyni i próbującego uwolnić rękę przygwożdżoną potężnym głazem, nie zwalniając ani na chwilę uwagi widza. Owo zmierzające do pokazu mistrzostwa swoiste filmowe – nomen omen – „związanie sobie rąk” budziło jednak żal, że kunsztów tych nie wykorzystano w innej historii i – podobnie jak w przypadku Coppoli – nie zaspokajało do końca oczekiwań widzów oczarowanych wcześniejszymi dokonaniami reżysera.
Właśnie kwestia kryteriów oceny filmów przez jury od lat już pozostaje interesującym aspektem Camerimage. Z jednej strony, jest to festiwal operatorów, więc to zdjęcia powinny być podstawowym, a w zasadzie niemal jedynym kryterium oceny, z drugiej strony, wielu krytykom z trudem przychodziła ocena filmów pomijająca wszystkie pozostałe elementy złożonej sztuki kina. Co ciekawe, rokrocznie mieliśmy do czynienia z sytuacją, gdy jury przyjmowało jedną z dwóch filozofii oceny filmu: albo zwracając uwagę na walory oraz techniczną trudność realizacji zdjęć (jak choćby w roku ubiegłym, gdy zwyciężył Liban filmowany z perspektywy załogi czołgu) albo też oceniające film jako całość, z akcentem jedynie na stronę wizualną, jak w roku 2008, gdy tryumfował Slumdog). W przypadku tegorocznego werdyktu, przyznającego Złotą Żabę Arturowi Reinhardowi za zdjęcia do Wenecji Jana Jakuba Kolskiego, zwyciężyła raczej druga z tych filozofii, mimo niekwestionowanej urody plastycznej filmu (podobnie przecież jak w przypadku zdjęć Anthony’ego Dod Mantle’a do filmu Boyla). Ten trafny werdykt wpisał się też w jeszcze inną z tradycji Camerimage, mianowicie roli tego festiwalu jako swoistej „korekty” po Gdyni.
Przypomnijmy znowu rok 2008, gdy w Łodzi pominięto całkowicie fetowane na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych obrazy Szumowskiej, Skolimowskiego i Krzystka, wyróżniając Boisko bezdomnych. Tym razem, na Camerimage „prawomyślnie” uhonorowano przeciętną Różyczkę w konkursie polskim, główną nagrodę przyznając jednak Wenecji Kolskiego. Przypomnijmy: to film wyjątkowo surowo oceniony przez krytykę podczas gdyńskiego festiwalu i w zasadzie pominięty w majowym werdykcie (poza nagrodą za zdjęcia właśnie), a następnie wypuszczony przez dystrybutora na rynek w niewielkiej ilości 16 kopii, co „uśmierciło” tytuł na ekranach kin. Do czasu otrzymania Złotej Żaby w dobrym tonie było dowcipkowanie na temat obrazu Kolskiego, co miało miejsce także w Bydgoszczy, gdzie Artur Reinhard miał w konkursie inny jeszcze film – Jutro będzie lepiej Doroty Kędzierzawskiej. Traf chciał, że wyświetlany dzień po obrazie Kolskiego. Zarówno konferansjerzy zapowiadający film autora Jańcia Wodnika, jak i dziennikarz prowadzący konferencję prasową z Reinhardem, mozolnie ćwiczyli się więc w trudnej sztuce dowcipnej gry słów.
Oparty na motywach opowiadania Włodzimierza Odojewskiego i utrzymany przez Reinharda w piaskowo-żółtych jesiennych odcieniach, najlepszy od lat film Kolskiego, osadzony jest w rzeczywistości bezpośrednio przedwojennej i wojennej i wykorzystuje perspektywę spojrzenia dziecka. W błyskotliwy sposób odwołuje się nie tylko do Śmierci w Wenecji, lecz także do Wajdowsko-Iwaszkiewiczowych Panien z Wilka. Przesycony nastrojem katastrofizmu w daleki od banału sposób porusza stary temat polskiego losu, nie unikając jego mroczniejszych stron. Można się w nim jednocześnie dopatrzeć zarówno subtelnych metafor (polska peryferyjna, imitacyjna modernizacja przerywana co rusz „odwiedzinami” z zewnątrz), jak i wyrażonych za pomocą mocniejszych już przenośni wyrazistych tez (armia radziecka jako kolejny okupant kończący rozpoczęte przez hitlerowców dzieło całkowitego zniszczenia polskiego przedwojennego świata). Trudno przypuszczać, by dystrybutor po Złotej Żabie ponownie umieścił film w kinach, stąd, niestety, pozostaje już dla niego jedynie obieg DVD i telewizyjny.