Bełżec, Treblinkę i Majdanek osobiście i szczegółowo zwiedziłem w towarzystwie szefa tych ośrodków, kapitana policji Wirtha11.
Globocnik zwrócił się wyłącznie do mnie, mówiąc: „Pana zadaniem jest przeprowadzenie dezynfekcji wielkich zapasów tekstyliów. Cały zasób tekstylny gromadzony był z myślą o przeznaczeniu odzieży dla robotników ze Wschodu i innych, a miało być to przedstawione jako wielkoduszny dar narodu niemieckiego. Tak naprawdę nasze ośrodki gromadzą dziesięcio-, a nawet dwudziestokrotnie więcej tekstyliów”.
[dopisek ręką] Omawiałem później sprawę dezynfekcji takich ilości odzieży z najlepszymi firmami i pralniami — chodziło o zgromadzony zasób około 40 milionów kilogramów, tzn. 60 pełnych składów pociągów towarowych. Przekazanie im takich ilości odzieży okazało się niemożliwe. Wszystkie tego rodzaju rozmowy wykorzystywałem jako okazję do ujawnienia lub dyskretnego skierowania uwagi na fakt zabijania Żydów.Globocnik w końcu zadowolił się spryskaniem odzieży detenoliną, tak by przynajmniej zapach świadczył o dezynfekcji.
„Innym pana zadaniem będzie przestawienie na lepszą i szybszą metodę naszych komór gazowych, w których w tej chwili stosowane są spaliny silników wysokoprężnych. Mam na myśli głównie kwas pruski. Przedwczoraj był tu führer z Himmlerem. Zgodnie z ich zaleceniem muszę zawieźć tam pana osobiście, nie wolno mi nikomu wydawać zaświadczeń czy przepustek.” Na to odezwał się Pfannenstiel: „A cóż powiedział führer?”. Globocnik: „«Szybciej, szybciej przeprowadzić całą tę akcję»”. Towarzyszący mu radca ministerialny dr Hubert Linden zapytał: „Panie Globocnik, czy uważa pan, że zwłoki należy zakopywać, a nie spalać? Po nas może przyjść pokolenie, które tego nie zrozumie”. Na to Globocnik: „Panowie, jeśli następne pokolenie będzie tak rozlazłe i zniewieściałe, że nie pojmie naszych wielkich zadań, to cały narodowy socjalizm zaistniał nadaremnie. Moim zdaniem wprost przeciwnie, należałoby wystawiać tablice z brązu z napisem, że mieliśmy odwagę dokonać tego wielkiego i koniecznego dzieła”. Na to führer: „Dobrze, Globocnik, ja również tak uważam”. Później przeważył inny pogląd. Zwłoki palono na zaimprowizowanych wielkich rusztach z szyn kolejowych przy użyciu benzyny i oleju paliwowego.
Następnego dnia udaliśmy się do Bełżca. Powstał tam specjalny dworzec na wzgórzu na północ od szosy Lublin–Lwów przy zakręcie linii demarkacyjnej. Na południe od szosy kilka budynków z napisem „Sonderkommando Belzec Waffen-SS”.
Ponieważ właściwy szef wszystkich ośrodków uśmiercania, kapitan policji Wirth jeszcze tam nie dotarł, Globocnik przedstawił mi hauptsturmführera Oberhausera (z Primasensu). Ten zaś po południu pokazał mi tylko to, co musiał.
Tego dnia nie widziałem zabitych, ale przy upalnej sierpniowej pogodzie w całej okolicy unosił się odór jak od pestycydów, a wszędzie widać było miliony much. Tuż przy niewielkim dworcu z dwoma torami stał duży barak, tak zwana szatnia, z dużym okienkiem na przedmioty wartościowe. W następnym pokoju znajdowało się około 100 krzeseł — było to pomieszczenie fryzjerskie. Dalej niewielka brzozowa aleja pod gołym niebem, z prawej i lewej odgraniczona podwójnymi drutami kolczastymi, z napisami: „Do pomieszczeń inhalacyjnych i kąpielowych”.
Przed nami coś w rodzaju łaźni, po prawej i po lewej wielkie donice z pelargoniami, dalej schodki, a potem po trzy pomieszczenia z prawej i lewej, 5 na 5 metrów, wysokie na 1,90 metra drewniane drzwi jak do garażu. Na tylnej ścianie niedokładnie widoczne w ciemności wielkie drewniane drzwi na rampę. Na dachu „mały, praktyczny dowcip” — gwiazda Dawida. Przed budynkiem napis: „Hackenholt-Stiftung” — Fundacja Hackenholta. Tego popołudnia nie zobaczyłem już nic więcej.
Następnego ranka, krótko przed 7.00 oznajmiono mi, że za 10 minut przybędzie pierwszy transport. Rzeczywiście, po kilku minutach przyjeżdża pierwszy pociąg ze Lwowa. 45 wagonów, a w nich 6700 ludzi, z których 1450 już nie żyje w momencie przybycia. Zza zakratowanych okienek wyglądają straszliwie blade i przerażone dzieci o oczach pełnych śmiertelnego lęku, ponadto mężczyźni i kobiety. Pociąg wjeżdża: 200 Ukraińców otwiera drzwi i wypędza ludzi skórzanymi bykowcami. Przez wielki głośnik podawane są polecenia: rozebrać się do naga, zdjąć okulary, wyjąć protezy itp. Przedmioty wartościowe oddać w okienku, bez bonów czy pokwitowań. Starannie związać buty (z uwagi na zasoby odzieżowe!), bo w przeciwnym wypadku na blisko 25-metrowej stercie nikt nie mógłby odnaleźć butów do pary.
Następnie kobiety i dziewczęta idą do fryzjera, który dwoma, trzema ruchami nożyczek obcina włosy i pakuje je do worków na ziemniaki. „Przeznaczone są do specjalnych celów, do łodzi podwodnych, na uszczelki i tym podobne rzeczy” — mówi unterscharführer SS, który pełni tu służbę.
Potem rusza ludzki pochód. Z przodu śliczna młoda dziewczyna. Idą aleją, wszyscy nadzy, mężczyźni, kobiety, dzieci, bez protez.
Ja sam stoję z kapitanem Wirthem na górze, na rampie między komorami. Matki z niemowlętami przy piersi wchodzą na górę, wahają się przez chwilę i wkraczają do komory śmierci. W narożniku stoi wielki esesman, który dobrotliwym głosem pasterza zwraca się do nieszczęśników: „Nie stanie się wam najmniejsza krzywda. W komorach musicie tylko głęboko oddychać, bo to rozszerza płuca, a inhalacja jest konieczna z uwagi na choroby i epidemie”. Na pytanie, co się z nimi stanie, odpowiada: „No, oczywiście mężczyźni pójdą do pracy, będą budować domy i drogi, ale kobiety nie muszą pracować. Jeśli zechcą, mogą pomagać w gospodarstwie domowym lub w kuchni”.
Niektórzy z nieszczęśników widzą w tym cień nadziei, który wystarcza, by bez sprzeciwu zrobić kilka kroków do komory — większość wie, o co chodzi, woń zapowiada im ich los.
Wchodzą na małe schodki — i już wszystko widzą. Matki z dziećmi przy piersi, małe, gołe dzieci, dorośli, mężczyźni i kobiety, wszyscy nadzy — wahają się chwilę — ale wkraczają do komór śmierci, popędzani przez innych z tyłu lub przez skórzane pejcze SS. Większość nie odzywa się ani słowem. Żydówka w wieku chyba 40 lat, z płomiennymi oczami, woła coś o przelewanej tu krwi, o mordercach. Dostaje pięć czy sześć uderzeń szpicrutą w twarz — od kapitana Wirtha osobiście — potem i ona znika w komorze.
Wielu ludzi się modli. Modlę się z nimi, wciskam się w jakiś kąt i krzyczę głośno do swego Boga i do ich Boga. Jakże chciałbym pójść z nimi do komory, jakże chciałbym umrzeć ich śmiercią. Znaleźliby potem w komorze oficera SS w mundurze — nie przyszłoby im do głowy, że mógł być to protest, sprawę wyjaśniono by jako nieszczęśliwy wypadek i wszystko poszłoby natychmiast w zapomnienie. Złożyliby tylko meldunek: „Wiernie służył umiłowanemu führerowi i zginął, wykonując jedno z największych zadań”. Nie, tak nie można. Jeszcze mi nie wolno! Nie mogę spełnić swego życzenia i umrzeć z tymi ludźmi. Zdaję sobie sprawę, że nie ma jeszcze nawet dziesięciu osób, które wiedziałyby to, co ja widzę, co zobaczyłem, ja, który mam przegląd wszystkich ośrodków i ich organizacji. Poza mną z pewnością nie ma nikogo takiego, kto patrzy na to wszystko z pozycji przeciwnika, wroga tej przestępczej bandy. Muszę więc jeszcze żyć i najpierw rozgłosić to, co tu widzę. Zaprawdę, o wiele cięższa to służba!
Komory się napełniają. „Porządnie napakować” — nakazał kapitan Wirth. Ludzie następują sobie na nogi, 700–800 osób na 25 metrach kwadratowych, w 45 metrach sześciennych! SS stłacza ich do granic możliwości. Drzwi się zamykają. Na zewnątrz czekają tymczasem inni, nadzy. Ktoś mówi: „Zimą też tak”. „Mogą śmiertelnie się rozchorować” — rzucam. „No przecież po to tu są!” — odpowiada mi esesman.
Teraz wreszcie rozumiem, dlaczego całe to miejsce nazywa się „Hackenholt-Stiftung”. Hackenholt jest szoferem silnika diesla — to przeciętny mechanik, a zarazem budowniczy tej stacji. Spaliny mają spowodować śmierć tych ludzi. Ale diesel nie funkcjonuje.
Nadchodzi kapitan Wirth. Widać, że jest mu nieprzyjemnie, że właśnie dzisiaj, kiedy ja tu jestem, musiało wydarzyć się coś takiego. Tak jest, wszystko widzę! I czekam. Mój stoper dokładnie zarejestrował. 50 minut, 70 minut, silnik nie chce zapalić. Ludzie w komorach gazowych czekają. Nadaremnie. Słychać, jak płaczą, szlochają. „Jak w synagodze” — zauważa profesor Pfannenstiel, przykładając ucho do drewnianych drzwi. Kapitan Wirth dwanaście, trzynaście razy bije pejczem po twarzy Ukraińców, pomocników unterscharführera Hackenholta.
Po 2 godzinach i 49 minutach — stoper dokładnie zarejestrował — silnik zapala. Do tego momentu żyją jeszcze ludzie w tych czterech komorach, cztery razy po 750 osób stłoczonych w przestrzeni cztery razy po 45 metrów sześciennych. Znowu mija 25 minut. To prawda, wielu już nie żyje. Widać przez niewielkie okienko, kiedy światło elektryczne na moment oświetla komorę. Po 28 minutach żyje jeszcze niewielu. Wreszcie po 32 minutach wszyscy nie żyją. Mężczyźni z komanda roboczego otwierają drewniane drzwi z drugiej strony. Za tę straszliwą służbę obiecano im — również Żydom — wolność i jakiś promil z pozostawionych kosztowności. Stłoczeni w komorach zmarli stoją wyprostowani jak kolumny z bazaltu. Nie ma miejsca, by upaść albo chociaż trochę się przechylić. Jeszcze po śmierci ręce powczepiane w siebie i z trudem można je rozerwać, by opróżnić komorę na następny ładunek. Ciała mokre od potu i moczu, brudne od kału, ze śladami menstruacji na nogach — wyrzucane są na zewnątrz. Ciała dzieci lecą w powietrzu. Czas goni, pejcze Ukraińców spadają ze świstem na komando robocze. Kilkunastu dentystów hakami otwiera usta i szuka złota. Ze złotem na lewo, bez złota na prawo. Inni dentyści młotkami i obcęgami wyłamują ze szczęk złote zęby i koronki.
Wśród wszystkich uwija się kapitan Wirth. Jest w swoim żywiole. Niektórzy szukają złota, brylantów i kosztowności w genitaliach i odbycie. Wirth przywołuje mnie do siebie: „Niech pan podniesie tę puszkę ze złotymi zębami, to tylko z wczoraj i przedwczoraj!”. Ma niewiarygodnie pospolity sposób mówienia i robi błędy: „Nie wyobraża sobie pan, ile każdego dnia znajdujemy złota i brylantów, i dolarów. Ale niech pan sam spojrzy”. I prowadzi mnie do jubilera, szafarza tych wszystkich bogactw, i każe mi wszystko oglądać. Potem pokazuje mi też dawnego szefa KaDeWe12 z Berlina i jakiegoś skrzypka: „To kapitan starej cesarsko-królewskiej armii austriackiej, kawaler Krzyża Żelaznego I klasy, a dzisiaj starszy obozu żydowskiego komanda roboczego”.
Nagie zwłoki przenoszone są na drewnianych nosidłach zaledwie kilka metrów dalej, do rowów o wymiarach 100 na 20 na 12 metrów. Po kilku dniach ciała pęcznieją i rosną, potem po krótkim czasie wyraźnie opadają i można wrzucać na nie nową warstwę. Następnie całość przysypuje się 10-centymetrową warstwą piasku, spod której wystają tylko pojedyncze głowy i ręce.
W jednym z takim miejsc widziałem Żydów, którzy krzątali się przy zwłokach. Powiedziano mi, że przez niedopatrzenie nie rozebrano zmarłych z transportu. Trzeba było więc zrobić to później z uwagi na odzież i wartościowe przedmioty, które mogliby zabrać ze sobą do grobu.
W Bełżcu odniosłem wrażenie, że wszyscy byli naprawdę nieżywi, chociaż kapitan Wirth opowiadał mi, że widział już zupełnie niesamowite rzeczy. Na przykład w jednej z komór, która przez noc nie została opróżniona, znaleziono całkiem żwawe żywe dziecko. Wirth mówił, że stwierdzili rozmaite stopnie odporności u chorych psychicznie. Eksperymenty z innymi sposobami uśmiercania nie objęły zapewne większej liczby osób. Jednak przeprowadzano różne próby, na przykład uśmiercania sprężonym powietrzem w starych kotłach parowych. […]