Tego dnia, kiedy byłem w Bełżcu, przytrafiło się, iż pewna Żydówka ukrytą brzytwą zadała rany na szyi kilku Żydom z komanda roboczego. Wirth wyraził prawdziwy żal, że kobieta ta już nie żyje, ponieważ należało ją przykładnie ukarać. Zranionych Żydów polecił opatrzyć i pozostawić pod opieką lekarską, by — jak mówił — utwierdzić ich w przeświadczeniu, że czeka ich osiedlenie, nagroda i życie. On sam, Wirth, nie mógł się temu nadziwić i był szczerze rozbawiony. „Te bałwany w to wierzą!” — zawołał sam do siebie.
W Bełżcu, po otwarciu wagonów i rozebraniu się przybyłych, przez głośnik wezwano mężczyzn i chłopców, by pozbierali walające się wszędzie części odzieży i zanieśli je do wagonów odwożących te rzeczy do wielkiego magazynu. „Kto będzie najlepiej pracował, może zostać w komandzie roboczym!” Rozpoczęła się gonitwa na śmierć i życie tych nagich ludzi, którzy w biegu przenosili rzeczy pośród szyderczych śmiechów załogi. Oczywiście wszyscy zniknęli potem w komorze gazowej. Tylko kilka starych i słabych osób przenoszono na bok i tam rozstrzeliwano.
W pamięci utkwiło mi kilka poruszających scen. Pamiętam, jak trzy-, a może czteroletni malec z pęczkiem sznurków do wiązania butów w ręce, z całą powagą rozdzielał je wśród ludzi. Albo jak w odległości kilku metrów od komory gazowej mała dziewczynka zgubiła sznurek koralików, a jakiś może trzyletni chłopiec schylił się po nie, uradował się i już za chwilę wepchnięty został do komory.
Kapitan Wirth prosił mnie, by w Berlinie nie proponować żadnych zmian dotyczących jego ośrodka i wszystko pozostawić tak, jak jest, sugerując, że wszystko jest dobrze wdrożone i doskonale się sprawdza.
Kwas pruski poleciłem zakopać po własnym nadzorem, uzasadniając to faktem, że zaczął się rozkładać.
Następnego dnia, 19 sierpnia 194213, pojechaliśmy samochodem kapitana Wirtha do Treblinki, 120 kilometrów na północny wschód od Warszawy. Tamtejszy ośrodek był taki sam, tyle że o wiele większy niż w Bełżcu. Osiem komór gazowych i prawdziwe góry walizek, tekstyliów i bielizny.
W Treblince miałem wrażenie, że niektórzy jeszcze żyli. Niemal wszyscy mieli otwarte oczy i dlatego wyglądali przerażająco. Nie dostrzegłem jednak żadnych ruchów, chociaż specjalnie zwracałem na to uwagę.
Na naszą cześć w świetlicy urządzono bankiet w typowo himmlerowskim staroniemieckim stylu. Jedzenie było proste, ale wszystkiego pod dostatkiem. Sam Himmler zarządził, by ludzie z tych komand dostawali tyle mięsa, masła i innych rzeczy, a zwłaszcza alkoholu, ile chcą. Profesor Pfannenstiel wygłosił przemówienie do zebranych, w którym podkreślił pożytek i wagę ich wielkiej misji. Mnie samemu wspomniał o „niezwykle humanitarnych metodach i o pięknej pracy”. Do załogi powiedział jeszcze: „Kiedy widzi się te żydowskie zwłoki, staje się jasne, na jaką wdzięczność zasługuje wasze zadanie”. Wszystko to brzmi niewiarygodnie, ale daję słowo, że Pfannenstiel, ojciec pięciorga dzieci, nie żartował ani nie ironizował. […]
Ani w Bełżcu, ani w Treblince nikt nie zadawał sobie trudu rejestrowania lub liczenia zabitych. Liczby były tylko szacunkowe, według pojemności wagonów. Poza Żydami ze wszystkich krajów Europy w komorach gazowych mordowano Czechów i Polaków III grupy. Bo naprawdę nie chodziło tylko o pięć czy sześć milionów europejskich Żydów, ale również przede wszystkim o polską i częściowo też czeską inteligencję i warstwy wiodące innych narodów, na przykład Serbów, oraz o Polaków i Czechów III grupy. Byli to tzw. osobnicy biologicznie bezwartościowi, uznani przez nazistów za niezdolnych do pracy, a więc bez prawa do życia. Esesmani, po części nawet bez podstawowego wykształcenia, jeździli limuzynami od wsi do wsi, rozkazywali ludności defilować przed komisją, udawali, że prowadzą badania lekarskie i wybierali biologicznie bezwartościowych, a więc przeznaczonych do uśmiercenia, przede wszystkim ludzi starych, gruźlików i chorych. Pewien sturmbahnführer powiedział do mnie: „To prawda, bez tych działań przeludniona Polska byłaby dla nas całkowicie bezużyteczna. Dokonujemy tylko tego, co w świecie roślin i zwierząt natura załatwia sama, a w przypadku ludzi niestety zaniedbuje”.
Samochodem pojechaliśmy do Warszawy. W pociągu, w którym bezskutecznie próbowałem zdobyć miejsce w wagonie sypialnym, spotkałem sekretarza szwedzkiego poselstwa w Berlinie, barona von Ottera. Świeżo pod wrażeniem tych straszliwych przeżyć wszystko mu opowiedziałem, prosząc o natychmiastowy raport na ten temat do jego rządu i do aliantów, ponieważ każdy dzień zwłoki musi kosztować życie dalszych dziesiątków tysięcy. Prosił mnie o referencje i podałem mu nazwisko generalnego superintendenta Ottona Dibeliusa14 z Berlina, bliskiego przyjaciela Martina Niemöllera15, uczestnika kościelnego ruchu oporu przeciw nazistom.
Baron Göran von Otter:
Nie dostałem już miejsca w wagonie sypialnym — podobnie jak Gerstein — i obaj zamierzaliśmy spędzić podróż do Berlina, stojąc na korytarzu. […] Poczęstowałem go papierosem. Podziękował, podał ognia i natychmiast zapytał, czy może opowiedzieć mi coś strasznego. […] „Chodzi o Żydów, których zabija się na Wschodzie. Tutaj jest moja karta identyfikacyjna. Tutaj są instrukcje komendanta obozu, zamówienie na kwas pruski. Proszę, niech pan mi uwierzy.” Z trudem udało się nakłonić Gersteina, by mówił nieco ciszej. […] Staliśmy całą noc, sześć, a może osiem godzin. I Gerstein ciągle opowiadał o tym, co zobaczył. Szlochał, zakrywał twarz dłońmi. Miałem wrażenie, że długo nie będzie mógł znosić tej męki, że się zdradzi i że go aresztują.
Kurt Gerstein (w Raporcie):
Z panem von Otterem spotkałem się jeszcze dwukrotnie w szwedzkim poselstwie. Wysłał raport do Sztokholmu i oświadczył mi, że wpłynie to zasadniczo na stosunki szwedzko-niemieckie.
Baron Göran von Otter:
Mniej więcej sześć miesięcy po naszym pierwszym spotkaniu, odwiedził mnie w poselstwie, by dowiedzieć się, co udało się nam osiągnąć dzięki jego informacjom, i odniosłem wówczas wrażenie — jeśli miałbym osądzać po tym, jak wyglądał — że w każdej chwili mógł odebrać sobie życie, ponieważ tak był porażony zbrodniami dokonywanymi w jego kraju.
Inżynier Armin Peters (pierwsza osoba, z którą Gerstein rozmawiał po powrocie do Berlina):
Gerstein po południu wrócił z podróży i zadzwonił do mnie do biura w placówce służbowej Luftwaffe, prosząc o możliwie natychmiastową osobistą rozmowę. Zaraz pojechałem do Berlina i odwiedziłem go w jego mieszkaniu […]. Gerstein był wyczerpany, zmęczony po podróży i głodny, a jednak nie był w stanie niczego przełknąć ani odpocząć. Całkowicie wytrącony z równowagi zrelacjonował mi ze wszystkimi szczegółami dokładny przebieg egzekucji, mówił też o środkach, jakimi się posługiwano. Na koniec oznajmił, że zna już teraz tło transportów z zasobami tekstylnymi dla robotników w przemyśle. Jego zdaniem chodziło o to, by odzież po ofiarach obozów zagłady traktowana była jako gromadzone publicznie zasoby tekstylne i rozdzielana wśród robotników. […] Ani Gerstein, ani ja nie zmrużyliśmy oka tej nocy, dyskutowaliśmy o nowej sytuacji i o tym, co można z naszej strony zrobić. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że w imię prawdy trzeba najpierw sprawy te przekazywać z ust do ust.
Kurt Gerstein (w Raporcie):
Próbowałem złożyć sprawozdanie w tej samej sprawie nuncjuszowi papieskiemu w Berlinie. Jednak kiedy dowiedziano się, że jestem żołnierzem, odmówiono dalszej rozmowy, prosząc o opuszczenie ambasady Jego Świątobliwości. Jakich działań przeciwko narodowemu socjalizmowi można oczekiwać od zwykłego obywatela, skoro nawet Zastępca Chrystusa na ziemi uchyla się od podjęcia czegokolwiek, chociaż każdego dnia mordowane są dziesiątki tysięcy, a mnie wydaje się zbrodnią czekać choćby kilka godzin. Nawet nuncjusz w Niemczech nie chciał wysłuchać wiadomości o tym straszliwym łamaniu podstaw nauki Jezusa „Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”.
Kiedy opuściłem papieską nuncjaturę, podążał za mną policjant na rowerze. Zbliżył się do mnie, a ja w teczce odbezpieczyłem rewolwer, by natychmiast się zabić. Jednak z niewiadomych powodów zawrócił.
Od tego dnia, narażając życie, donosiłem setkom osobistości o tych straszliwych mordach — znalazła się wśród nich rodzina Niemöllera, attaché prasowy ambasady szwajcarskiej w Berlinie, dr Hochstrasser, a także syndyk biskupa katolickiego, pan dr Winter, którego usilnie prosiłem o przekazanie sprawy do Stolicy Apostolskiej.
Otto Dibelius (działacz Kościoła Wyznającego):
Gerstein opowiadał na wpół zdławionym głosem. A potem dosłownie wykrzyczał: „Niech pan pomoże! Niech pan pomoże! Zagranica musi się dowiedzieć! Musi dojść do światowych rozmów! Nie ma innego sposobu, by zapobiec tym okropnościom”. Byłem wstrząśnięty. Do tej pory nikt nie mówił mi o tych sprawach.
Pastor Kurt Rehling:
Ciągle widzę Gersteina, jak siedzi na kuchennym krześle z pochyloną głową. Czapka oficera SS leży na kuchennym stole. Człowiek udręczony wewnętrzną męką. […] Czy możemy coś zrobić? Kiedy zadałem pytanie, czy nie należałoby wykrzyczeć tego ze stopni ratusza do przechodzących ludzi albo wygłosić następnej niedzieli z ambony, nawet pod groźbą trafienia do obozu koncentracyjnego, Gerstein zamachał tylko rękami. Nie znalazłoby się to w żadnej gazecie. A ludzie, którzy by to usłyszeli, dowiedzieliby się, że powszechnie lubiany pastor z powodu pomieszania umysłowego musiał zostać umieszczony w zakładzie leczniczym. […] Zdaniem Gersteina nie należało podejmować niczego, co było bez sensu i tylko narażało innych.
Alexandra Bälz (bliska znajoma Kurta Gersteina):
Któregoś wieczora — mogło to być w sierpniu lub wrześniu 1942 — gościłam w jego mieszkaniu […]. Zjedliśmy kolację […], potem razem słuchaliśmy zagranicznych rozgłośni i wreszcie w półmroku usiedliśmy naprzeciwko siebie przy owalnym stole. Nagle Gerstein zaczął rozpaczliwie płakać i szlochać, powtarzając raz po raz: „Ja już nie mogę! Ja już nie mogę!”. Po tym pierwszym wybuchu, w jego oczach pojawiły się niespokojne ogniki i malowało się w nich jakieś szaleństwo. Nie patrząc na mnie, opowiedział dosłownie wszystko, co potem znalazło się w jego raporcie. Usłyszałam po raz pierwszy o tych sprawach i byłam do tego stopnia wstrząśnięta, że nie mogłam spać przez wiele nocy.
Otto Völckers (architekt, bliski znajomy o spotkaniu z Kurtem Gersteinem w 1942 roku):
Na moje pytanie, jak on, człowiek honoru i wierzący chrześcijanin może oglądać takie rzeczy, odpowiedział następującymi słowami: „Sprawa rozwija się z nieubłaganą logiką. Jestem rad, że mogłem te straszne czyny zobaczyć na własne oczy i kiedyś będę mógł dać świadectwo”. Był całkowicie świadom, że w rozumieniu reżimu popełnia zdradę stanu. Tę rozmowę będę pamiętać do końca życia. Podziwiałem odwagę Gersteina, która pozwoliła mu dobrowolnie wziąć na siebie piętno członkostwa w SS w imię ujawnienia prawdy.
Elfriede Gerstein (żona Kurta Gersteina):
Dokładnie zapamiętałam kilka zdań, które mówił: „Nie mogę brać na was względu. Was jest troje czy czworo, a tam chodzi o tysiące. Muszę coś zrobić… Muszę coś zrobić!”.
Kurt Gerstein (w Raporcie):
Wszystkie moje informacje w każdym słowie są prawdziwe. Jestem w pełni świadom wymiaru swej odpowiedzialności przed Bogiem i całą ludzkością i przysięgam, że nic z tego, co zapisałem, nie jest zmyśleniem lub fikcją, lecz że dokładnie odpowiada faktom.