Marek Kulczyk:
Kiedy objuczony tobołkami wchodziłem na „dwójkę”, wydawali tam akurat wypiskę. Cele pootwierane — całe towarzystwo jak na dłoni. Popatrzyłem na potatuowane twarze kryminalnych i pomyślałem sobie: „no, nie będzie chyba wesoło”. […]
Cela była mała, wąska, czteroosobowa, a ja przyszedłem tam jako szósty. Spałem na jakichś rozwalonych rzęchach, wtłoczony między kaloryfer a łóżko. Rano musiałem wstawać przed pobudką, bo inaczej „kostka” wylądowałaby mi na głowie.
Kryminalni przyjęli mnie raczej dobrze. Byłem kimś spoza ich świata, niczym cudzoziemiec z kraju, który darzy się szacunkiem. Taka relacja odpowiadała mi w zupełności. Umożliwiała usytuowanie się poza.
Ewa Heynar-Skowrońska:
Dziewczyny wiedziały, że jestem polityczna i obawiały się, że służba więzienna będzie mnie lepiej traktować. One czekały tygodniami na rozmowę z wychowawczynią — mnie wezwano od razu. Tuż przede mną przyszła do celi młoda dziewczyna w ciąży, która nie miała talonu na paczkę — ja go dostałam. One czekały tygodniami na katalog czy wymianę książek — mnie drugiego dnia przyniesiono do celi Mauriaca. Były bardzo nieufne.
Nie wiem, czy to „lepsze traktowanie” mnie jako politycznej było świadomym działaniem służby więziennej, mającym utrudnić mi kontakt z dziewczynami, czy wynikało z przekonania, że polityczne wiedzą, co im się należy i będą się upominać. Myślę, że ten drugi powód był ważniejszy. I było to dość paradoksalne, bo akurat ja nie miałam ochoty na egzekwowanie niemal niczego. Powiedziałam sobie na początku: chcę mieć z nimi jak najmniej wspólnego; póki moja godność nie będzie deptana — o nic się nie będę upominać. Nie prosiłam o rozmowę z wychowawczynią, nie prosiłam o talon na paczkę. Powiedziałam tylko, że chciałabym książkę — przynieśli mi ją. Ale dziewczyny tego nie wiedziały. Coś szeptały, stroiły miny.
A ja siedziałam całymi dniami na swoim materacu w kącie i nie wiedziałam, co robić. Nie potrafiłam znaleźć żadnego wyjścia z tej sytuacji. Nie byłam z nikim… Rzuciłam się na książkę i — choć czytanie to mój zawód — nie rozumiałam ani słowa. Patrzyłam tępo na celę.
Barbara Fabiańska:
Najistotniejszy dla mnie i innych więźniarek politycznych był zakaz spotykania się. Składy cel, grupy spacerowe, telewizyjne, pracujące tworzono tak, by w każdej znajdowała się tylko jedna z nas. Skazane więc byłyśmy na życie z kobietami z półświatka — tych było najwięcej — a tym samym na wybór między izolacją, wrogością, nieustannymi konfliktami i próbą egzystencji w nieakceptowanym, obcym świecie. Usiłowałam go zrozumieć. Zobaczyć każdą z dziewcząt z osobna i każdą z klawiszek z osobna. Bałam się znienawidzić, dzięki prostej negacji, je, siebie, upływający czas. Nie wierzyłam, że wszystkie są z gruntu złe. […]
W czasie naszych spacerów mężczyźni wchodzili na kaloryfery bądź łóżka (okna były wysoko) i przyglądali się nam, szukając wybranek. Wywoływali nas. Grypsy często nie trafiały tam gdzie trzeba, odpowiadała nie ta osoba, do której skierowane było pytanie. Rumieniec, jak u niewinnej panienki, pojawiał się na twarzy notorycznej złodziejki czy prostytutki po wyznaniu z okna: „Kocham cię”. Wszystko to odbywało się oczywiście pod okiem klawisza, toteż dziewczyny próbowały zachować pozorne niezainteresowanie oknami, a mężczyźni wybierali momenty, gdy klawisz odwracał się w inną stronę.
Ja byłam poza tym układem, który mnie jako obserwatora niezmiernie śmieszył. Było w tym tyle tkliwego sentymentalizmu, płaskiego romantyzmu i uporu, zabawnie zestawionego ze sposobem życia tych ludzi na wolności… Całości obrazu dopełniała treść przesyłanych grypsów. Od bezdennie głupich i tkliwych do tak samo głupich, ale wulgarnych. Wiek ani wygląd „partnera” nie stanowił problemu. Oni się w ogóle często nie widzieli, pisali do siebie bzdury. Ktoś był rudy i stary, a pisał, że jest przystojnym, młodym brunetem. To jednak nie miało większego znaczenia. Gdy się przypadkiem wydało, dziewczyna z reguły nie robiła tragedii, lecz przerzucała się natychmiast na innego. Najważniejsze, że na nią patrzył lub pisał o piersiach, ustach, włosach. Przesyłali sobie nawzajem tak zwany koperek, czyli włosy z okolic łonowych.
Ewa Heynar-Skowrońska:
Nie trafiłam jako jedyne „obce ciało” do solidarnej grupy kryminalnych. Cela — to było kilka małych grupek, które trzymały się niby razem, ale nawet w ich obrębie każda z dziewczyn dbała przede wszystkim o swój interes. Były bardzo niezżyte. […]
Wciąż wybuchały w celi spory. Ze swojego kąta za łóżkami próbowałam się w nie wtrącać. Chciałam być mediatorem, starałam się łagodzić. No i często obracało się to przeciwko mnie. Bo nie dość, że byłam ta nowa, „lepiej traktowana”, to jeszcze przeszkadzałam w dręczeniu słabszych. Całe szczęście, że to nie było szczególnie drastyczne, raczej zabawowe, „dla sportu”.
Barbara Fabiańska:
Więźniarki ciągle szarpały się między sobą. Gdy jedna z pracujących cel miała czegoś odrobinę więcej niż druga, już był to powód do lżenia, podkradania, donoszenia, złośliwości. Nienawiść rozbudzały w nich rzeczy niewiarygodnie drobne. Potrafiły się znienawidzić z powodu paczki herbaty czy papierosów, nawet tłuc się z pasją, używając wszystkiego, co im wpadło w ręce, z powodu jednej łyżeczki herbaty ukradzionej z jakiegoś słoiczka.
Przyczyny zawsze były błahe. Zwykle też dawała się zauważyć prawidłowość: dwie, trzy dziewczyny podjudzały, doprowadzały do konfliktu, reszta jakby bezwładnie temu ulegała. Przy przetasowaniach składów cel zmieniały się układy sił i walka rozpoczynała się na nowo. Niedawne „przyjaciółki” nienawidziły się z równą pasją, z jaką przedtem występowały wspólnie przeciw innym.
Włodzimierz Kowalski:
Po raz pierwszy zetknąłem się z „sieczkarnią” — obszerną salą, gdzie sprowadza się wszystkich, którzy danego dnia mają być przewiezieni do sądu czy innego więzienia. Przez całe śledztwo ludzie nie widzą się ze swoimi wspólnikami ze sprawy, chyba że na konfrontacji — i spotykają się dopiero tu.
Zobaczyłem zajadłą, przerażającą bójkę — właściwie masakrę; pięciu biło jednego. Więźniowie (było nas może 60) plecami zasłaniali „lipo” i przyglądali się z ciekawością, ale zupełnie biernie. Gdy otwarto drzwi, wszyscy natychmiast się rozpierzchli. Pobity leżał na podłodze zakrwawiony, wreszcie wstał. „Co się stało — pyta klawisz — pobili was?” — „Nie, pośliznąłem się, upadłem.”
Marek Kulczyk:
Wracając któregoś dnia z widzenia, byłem świadkiem zaskakującej sceny. Oddziałowy prowadził do gabinetu lekarskiego chorego psychicznie więźnia, który to śmiał się, to płakał, wykonywał jakieś nieskoordynowane ruchy. Oddziałowi z sąsiednich oddziałów obserwowali go z zaciekawieniem, obserwowali go również więźniowie będący na korytarzu. W pewnym momencie wszyscy — spoglądając to na siebie, to na chorego — zaczęli się śmiać. Śmiech stawał się swoistym symbolem koszmarnej wspólnoty. Absurdalna rzeczywistość więzienna okazywała się wspólnym tworem strażników i więźniów. Wobec zatarcia granic, wszelki opór zdawał się pozbawiony sensu i z góry skazany na niepowodzenie — bo skoro jest herbata, są papierosy, klawisz nie czepia się zbytnio, a nawet czasem sam sprzeda paczkę herbaty, skoro radio gra na cały regulator, to czegóż jeszcze potrzeba do szczęścia? A że trochę ciasno? No cóż, nie jesteśmy u babci na pączkach!
Włodzimierz Kowalski:
Wchodzi jakiś potwornie wystraszony facet. Z wyglądu raczej inteligent niż złodziej. Pytają, za co. Zmieszał się, mówi, że za alimenty. „Aha, alimenciarz” — machnęli ręką, nic ciekawego, pokazują mu wolne łóżko. W hierarchii przestępstw tacy stoją bardzo nisko, ale to jeszcze nie jest kasta pariasów. Po pewnym czasie oddziałowy staje w drzwiach celi.
— Gdzie jest ten gwałciciel?
Konsternacja.
— No, ty — mówi klawisz i pokazuje na nowo przybyłego — panienki młode lubisz, dobrze ci było, chuju, co?
— A co, a co? — pytają złodzieje.
— No, zgwałcił parę takich czteroletnich. Tylko mi tu go nie bić!… póki patrzę.
Po upływie pół minuty celowy ściągnął go z pryczy i dalej walić, inni dokładali. Trwało to, z przerwami, całą noc. On krzyczał, wrzeszczał głośno, wtedy mu zatykali usta kocem. Ale klawisze o tym wiedzieli, musieli wiedzieć!