Co o nich dwóch pamiętam? To, że nosili te buciory i szynele bez „intelektualnego” cierpiętnictwa, jakie cechowało wielu innych kolegów. I bez entuzjazmu, w którym celowali późniejsi karierowicze. Oni dwa mieli spokojny dystans do tych niewygód. Oni po prostu znosili tę młodomęską powinność. Zaś Wacek skomentował któregoś razu tę moją „dowódczość” z poczuciem życiowości: Ja ci, stary, nie zazdroszczę. Gdy nasz wspaniały dowódca kompanii, major Drynkowski, opieprza mnie – za mnie, to ja jestem mały człowieczek w szeregu i czuję się wcale nieźle. Zaś gdy opieprza ciebie za nas, to ty wyglądasz jak solista bez instrumentu na pustej scenie! Przyjm moje wyrazy współczucia…
Po zajęciach nie od razu było się cywilem; powrót do miasta w mundurze, stres, by nie dać się przyłapać na niesalutowaniu, co nieraz kończyło się obrzydliwą awanturą. Wacek zdradzał do tej „jednostronnej gimnastyki” programową idiosynkrazję; zżymał się wisząc na stopniu trolejbusu 52, z nieodłącznym papierosem w kąciku ust: – Ja tego nie mogę! Sforsuję sobie prawą rękę, a gram obiema! Ja mogę salutować nawet kapralom, nawet pani konduktorce – ale raz lewą, a raz prawą. (…)
Nie wiemy, kto w kapeli jest z UB…
W marcu 1982 (autor mieszkał już w Niemczech – Red.) stałem się właścicielem telewizora. Nowy nie był, coś w nim szwankowało, ale pod pięścią rozjarzył się. I oto… nie wierzyłem oczom. To, co wpełgnęło na szary ekran, to był staw, płacząca wierzba, pod nią dwa białe fortepiany, a obok dwie postacie w białych frakach… Oni!!!
Pierwszy raz w życiu szczypałem się po rękach. Nie zniknęli! Macałem za długopisem – list do Wacka, prędko, gdzie kalendarzyk z adresami? Kto mi w to uwierzy? Czy można samemu sobie uwierzyć w coś takiego?
Grali ledwo kilkanaście sekund. Grali, ale obraz był bez dźwięku! Za chwilę twarz spikerki, uśmiechnięte nieme mówienie… Bałem się, że to halucynacja, bo – jakimż cudem taki – aż taki! – przypadek. Zbiegłem do telefonu, na szczęście mój znajomy też to widział. Nie rozumiał tylko, czemu to dla mnie takie ważne. Gratulował mi telewizora…
A za kilka dni… Nogi, zaiste niczym te korzenie, wrosły mi w chodnik przed pocztą… Na murze – duży, biało-czarno-bordowy plakat:
MAREK & VACEK
Einmaliges Konzert aus Polen
Essen Saalbau 9.III.82
Z miejsca poniosło mnie do kasy. Dwadzieścia marek to były żadne pieniądze. I sto byłoby niczym! Pamiętałem: Wacek siedzi po prawej, wziąłem więc miejsce na końcu lewego balkonu, już nad estradą. Żenowałem się machać, kiwać. Wydawało mi się, że raz i drugi spojrzał tak jakby specjalnie… Ale pewnie za bardzo chciałem, żeby tak było… Cóż za obłęd – myślałem sobie – znamy się ponad dwadzieścia lat, a jestem ledwo drugi raz na ich koncercie.
W przerwie pognałem za kulisy, doprowadzono mnie do garderoby zespołu. Stał na środku, z kieliszkiem szampana. Osłupiał:
– To jednak ty? Ale ty masz zupełnie inne okulary! Jezus Maria – co ty tu robisz?!
Obłapił mnie w pół i dusząc śmiech szepnął: – Słuchaj, wiemy wszystko, nie wiemy tylko, kto w tej kapeli jest z UB…
Puścił mnie, odwrócił do zespołu i jak to on, pełnym głosem:
– Słuchajcie! To jest mój przyjaciel, dziennikarz, nie, czekaj, ja mam twoją wizytówkę, że jesteś dyrektor muzeum czy czegoś takiego… Nieważne, słuchajcie — czy ten człowiek wygląda na faceta z UB? Nie widzę — nie słyszę — możesz tu być – chodź, idziemy do Marka.
I tak się zaczęło. W tej pustce mojej przeraźliwej. Zaiste – dar losu, niebios, no czegoś takiego.
Pierwsza część koncertu to był repertuar klasyczny. Grali z dystynkcją, celebrowaną acz w pogodnej umowności. Fraki czarne. Widownia podziwiała styl. Po przerwie — inne granie; zabawa dla umiejących bawić się w ich genre, tematy popularne i rozrywkowe. Instrumentacja i tempo oszałamiające, sala rozpalała się z minuty na minutę. Fraki – białe. Marek, jak zawsze elegancki, tak w postawie, jak i w ruchu, z muszką, powściągliwy, chyba ani razu nie spojrzał na salę. Wacek – rozkudłana głowa, to samo przygarbienie, a kontakt z widownią taki, że nawet w ostatnim rzędzie widziano jego błyszczące, uśmiechnięte oczy. Tempo, tempo – jazda! jazda! Wyglądali ogromnie inaczej; Wacek grał całym sobą, dokładał ciało, Marek klasyczniejszy – niepojęte, jak mógł mimo to nadążyć. Wyglądali… jak gdyby posadzić naprzeciw siebie: Beethovena z byle heiligensztadzkiej gospody, i – Haydna na książęcym salonie… Dwa źródła, dźwięk jeden. Wspólny.
Meine Damen und Herren… Dla Polaków…
Sala już pełna uśmiechów, już głowy i barki wyczuwają rytm, poddają się mu. Nie tylko młodzi, również i łysi, i grubi – i tacy, którzy „już w trzecim pokoleniu jeżdżą tylko Mercedesami”… Posiwiałe, wyschłe damy rozjaśniają półmartwe twarze… Jazda! Jazda!
Jakiś wolniejszy motyw: Wacek nagle wstał, wyszedł za kulisę, granie trwało jednak nadal; monotonne, skupione, wyczekujące… Przy nastroju, jaki wytworzyli, każdy mógł sobie pomyśleć:…– aha – poszedł sikać – no, nic – zaraz wróci…
Wtem nowy temat, ale bez Wacka!!! Żywszy; amerykańska Chattanoga Choo Choo. Motoryczność udziela się, widownia podchwytuje ją dłońmi, perkusja serwuje sapnięcia i posuwiste szumki… Wacek wraca jakiś rozchełstany, widzę, że prawą ręką kładzie coś małego na skraju klawiatury (klucz? od ubikacji?), włącza się do gry, gra, gra, gra, mija dwadzieścia sekund, może półminuta, i nagle w tę monotonną, jednostajną „czu-czu” wpada kolejowy zagwizd, zaś Wacek zadarłszy brodę wy-pu-ku-je-kół-ka-pa-pie-ro-so-wych-dym-ków.
Na sali śmiech radości, wrzawa, brawa, okrzyki…
Tak, to było właśnie to, o czym mi mówił: – Oni są już nasi.
W Polsce mało kto wie, jak ci, drobnomieszczańscy, bogaci Niemcy lubią zabawę i dowcip. Teraz Wacek grał jak w transie, nie zapominając jednak dopalać papierosa – tak mimochodem, nie przerywając gry: – O co chodzi? Jest wszakże u siebie… Pamiętam, że śmiałem się nie tylko z tego dymkowego żartu, doskonale winkrustowanego w nastrój drugiej części, ale i z obudzonego wspomnienia, że kiedyś, przed dwudziestu laty, tysiąc kilometrów stąd zobaczyłem na krawędzi baletowego pianina – półokrągłe szczerbki nadtopionego lakieru. Że lata przeszły, a nic się nie zmieniło, tyle tylko, że… bałaganiarstwo rodem z kraju „nie zawsze domytych” – wysublimowało się w środek wyrazu gorąco oklaskiwany przez „zawsze domytych”.
Pod koniec, przy wspólnej zabawie, nagła zmiana nastroju. Gdy wybrzmiały oklaski po Tańcu z szablami Wacek wstał. Postąpił dwa kroki, położył dłoń na krawędzi fortepianu. Milczał bez ruchu. Narzucił ciszę.
– Meine Damen und Herren… Dla Polaków, których obecna sytuacja odcięła od kraju chcemy zadedykować jeden z utworów. Jest to kompozycja naszego przyjaciela, polskiego muzyka, Andrzeja Kurylewicza. Jej tytuł Polnische Wege. Stał nadal. Kilka płaskich, niewyczuwających nastroju chwili oklasków, ścichły zaraz… Stał jeszcze chwilę, cofnął się powoli, usiadł.
I popłynęły Polskie Drogi – kantyleną, mazowiecką, chopinowską, rozwiane po horyzontach, tchnięte w niebyty… Wybrzmiały na długo wytrzymanych pedałach… Upłynęło, zanim odezwały się oklaski. Powolne. Nabrzmiały wnet, ale tylko do mezzo – ze zrozumieniem i uszanowaniem. Wzmogły się, gdy wstali – to już był grzmot i okrzyki – i niemieckie, i polskie. Dziękowano im za mistrzostwo, za szerokość doznań, za skalę wzruszeń. Za tutejszego nadreńczyka Beethovena i za przypomnienie, co dzieje się w ich ojczyźnie, ledwo o pięćset kilometrów stąd. Był to czas, to pierwsze półrocze, gdy samą tylko pocztą, bez firm prywatnych, szło codziennie do Polski ponad 50 tysięcy zwolnionych z opłat paczek. A z tego miasta – gdzie w co drugim domu jest polskie bądź polskobrzmiące nazwisko, którego Biskup rozmawia z Papieżem po polsku – bodaj najwięcej. Polskie Drogi, ano – polskie drogi…
No to ja cię teraz urządzę!
Jeszcze bisowali, trzy razy; czymś na przemian brawurowym i niepozwalającą oddychać Fűr Elise. Żal było wstawać, wychodzić.
Po koncercie, w foyer – kolejka ponad dwustu osób: po płyty, plakaty, autografy. Dwie marki z każdej płyty przeznaczali na lekarstwa dla dzieci w Polsce. Byli wyraźnie zmęczeni, ale niemal z każdym zamieniali po kilka słów. Czasem monolog pochwał był mową na pół minuty – milcząc jaśnieli na twarzach na te chwile. To miła danina własnej sławie, ale też kosztująca… Koszule i kamizelki – mokre, fraki na oparciach krzeseł… Ich tournée wtedy, to było trzydzieści sześć koncertów w ciągu zaledwie czterdziestu dwóch dni – od Salzburga i Wiednia, po Duisburg i Hamburg.
Eleganckiej kasety z dwiema płytami nie kupiłem – chytrzyłem, że dostanę w prezencie „z puli”, co się spełniło. Zaczekałem z plakatem do samego końca, podszedłem ostatni. Odetchnęli i… I wtedy przyszło echo niegdysiejszych, „wojskowych” zaszłości. Marek zmrużył oko:
– No to ja cię teraz urządzę! Nie bój się, mam dobrą pamięć! – złapał flamaster i przez całą szerokość plakatu, „wołami”, napisał BYŁEMU PRZEŁOŻONEMU (PLUTONOWY) Marek… i podsunął plakat Wackowi.
Ten dopisał swoje & Vacek. A potem dodał ze śmiechem: – Stary, ja bym ci tego plutonowego przekreślił i napisał nawet „majorowi”, ale ktoś by jeszcze pomyślał, że ten awans dostałeś po 13 grudnia… Oszczędzę tego, ale właśnie – czy wiesz, że twoi koledzy z telewizji występują w mundurach?!
Wiedzieliśmy już, że na plakatach obwieszczających wprowadzenie stanu wojennego nie było żadnej daty, że drukowano je w Bułgarii już we wrześniu, tedy zażądałem, aby dopisali mi jeszcze datę i miejsce. No i mam: Essen, 9 marca 1982.
Rzadki to cocktail: plutonowy… Essen… trzeci miesiąc stanu wojennego! Ano właśnie: z tej, czy z tamtej – polskie drogi…
Zaś później…
Rezydowali w Sheratonie, na styk z „Saalbau”. Marek przeprosił, wymówił się kondycją, zaś w apartamencie Wacka zebrała się kilkunastogardlana gromada – gości i rozbitków, instrumentalistów, dalszych i bliższych znajomych, którzy przejechali z daleka i z bliska. Był to gwarnotłumny młyn, bynajmniej nie wodny.
I tak przegadując personalia – kto siedzi internowany, kto ocalał za granicą – dowiedziałem się, że o godzinę od Essen jest od niedawna jeden z moich dobrych znajomych. Że dostał stypendium naukowe, dobre, na jeszcze pół roku. A więc znów szczęśliwy traf. Nazajutrz już doń telefonowałem, wnet odwiedziłem. Mój pusty świat zaczął się zaludniać; wystarczył jeden ich, zaiste! — einmaliges – koncert. (…)
Panna Minus Dwa
Marek i Wacek ponownie zawitali w moje okolice w kwietniu (1984 – Red.). Dűsseldorf, stolica najważniejszego landu Bundesrepubliki, publiczność „űber-osłuchana”, wymagająca, nierzadko kapryśna, przyjmowała ich bardzo ciepło. Już jako dobrych znajomych.
Grali w sali o niezwykłej akustyce i urodzie – w amfiteatrze, pod kopułą niegdysiejszego planetarium. Pod tą kopułą, oświetleni jedynie stonowanymi punktowcami, salonową błahostkę Fűr Elise czynili, dla dwóch tysięcy ludzi, czymś mistycznym. Zastygała pod ich palcami, kazała zatrzymać oddech, by nie uronić – ciszy. Zastygnięci, pochyleni nad ostatnim taktem, cyzelowali – trwanie poza czasem… Pauzy, które słuchacza roztapiały na tę minutę, półtorej w stan, w którym „widzi się niewidzialne” – ową materię ducha tego głuchego olbrzyma. Nie da się tego oddać słowami. Nutami – też nie. Trochę: z jego ostatnich kwartetów. I jak zawsze – tłum, długaśna kolejka, prawie każdy chciał uścisnąć dłoń, coś powiedzieć, coś usłyszeć. Podpisywali, wstawali, podawali rękę, znów siadali, fraki okapywały obok… Wacek po swojemu: papieros, przekorna mina, łobuzersko urokliwe oczy, Marek z jasnym uśmiechem pełnym dystynkcji, prosty, jeśli skłon głowy, to powściągliwy. Dziękowali za komplementy, dodawali coś od siebie, co słuchacza tak uszczęśliwiało, że rozkwitał jeszcze serdeczniejszymi podziękowaniami.