Naprawdę: rzadko widzi się Niemców tak wzruszonych, i muzyką, i bezpośredniością bycia. Kto wie – może tu, prócz niezwykłej aranżacji i jedynego, niepowtarzalnego sposobu grania, działała też owa słowiańska mieszanka żywiołowości i subtelności? Cech dla niemieckiej mentalności dość egzotycznych. Grali tu wszakże i tutejszych, düsseldorfczyków: Schumana i Brahmsa – acz tak inaczej, jak Niemiec Chopina nie zagra.
Zapytałem o to kiedyś Wacka. Przytaknął, ale jak to on, walnął zaraz czymś dla kontrapunktu.
– To jest jeszcze frajer! Kiedyś w Paryżu miałem taki numer z widzem, myślałem, że we własne portki zrobię… Wiesz, mamy ten kawałek, to Alegretto Beethovena z IV Symfonii, teraz gramy to rzadko, ale kiedyś prawie na każdym koncercie. I tam, w końcówce temacik wpletliśmy poboczny, oczywiście w tym samym tempie i tonacji – ten walczyk Pod niebem Paryża. Wchodzi to lekko i bezboleśnie, i – wyobraź sobie, że właśnie w Paryżu! – podchodzi do mnie taki jeden i pyta, co to za melodyjka, bo… bo on to już gdzieś słyszał, ale nie kojarzy! No, czy byś nie pękł?!
Po autografach idziemy do autokaru. A w autokarze siedziało dziewczę, któremu Wacek przedstawił mnie z niejaka atencją. Nie pamiętam, ale chyba zatytułował ją – małżonką. Dziewczyna była bardzo młoda, delikatnej urody, taka kruchoroślinna.
– To jest Magdusia – powiedział i zobaczyłem w nim znów innego Wacka.
Magda zapytała, skąd i jak długo się znamy. Patrząc na nią, zaryzykowałem, że poznaliśmy się z Wackiem, gdy jej jeszcze na świecie nie było. Nie pomyliłem się; dziewczę dostało przydomek Panna Minus Dwa, a
Wacek pokiwał głową:
– Widzisz? Widzisz ty, kogo ja się teraz słucham?
Zaczęliśmy więc sobie przypominać szczegóły naszego poznania się – owo jego wtedy akompaniowanie, tę salę prób z tym kańciatym słupem… I wtedy Wacek aż się za głowę złapał, prawie wykrzyknął:
– Stary! Ty pewnie nie wiesz! Ta stówa to były pierwsze pieniądze, jakie w życiu zarobiłem. Wydawały mi się kolosalne, pamiętam to uczucie do dziś. Nie musiałem martwić się o papierosy, wystarczało mi przez cały miesiąc na fajki! Z domu prawie nic nie dostawałem, ojciec trzymał mnie krótko… Stówa! Czułem się jak bogacz, naprawdę!
Zaś mnie zapadły w pamięć jego słowa: „Czułem się jak bogacz… ojciec trzymał mnie krótko”. Chciałem o to zapytać, ale to nie była chwila na takie pytania. (…)
Kiedy gram, ma być cicho, albo wynocha!
Któregoś wtedy dnia namawiałem moich esseńskich, śląsko-radomszczańskich znajomych na koncert Wacka i Marka – 30 października, w dortmundzkim kolosie „Westfalenhalle”. Żałowali, nie mogli, ale zaczęło dopraszać się ich dziecko. Po namyśle zgodzili się.
Pojechaliśmy do Ratingen do Crest-Hotel. Wacek z Magdą akurat schodzili na obiad, przedstawiłem to dziewczę o rzadkim imieniu – Benita, powiedziałem, że jest córką moich znajomych i… i zacząłem czuć się nieswojo, bo mówiłem do niej po imieniu, zaś ona mi „pan”. Cóż, trzeba tu dodać, że dziecko miało tycjanowską grzywę, figurę modelki i było mojego wzrostu. Wacek łypał podejrzliwie, nic z tego nie rozumiał.
Siedliśmy jeść, dziecko było tak stremowane bezpośredniością Wacka, że nie było w stanie czegokolwiek przełknąć. Marzyło się jej przykucnąć na koncercie gdzieś z boczku, posłuchać, popatrzeć, jak wyglądają na estradzie, a tu – przyszło jej siedzieć przy wspólnym stole, vis-à-vis tego tytana klawiatury i odpowiadać na jego pytania. Gdy potem podeszliśmy do barku, Wacek dał mi sójkę w żebro i zasyczał z raptownym zgorszeniem:
– Rozumiem, że to twoja uczennica. Ale czy nie sądzisz, że etyka nauczyciela…
Musiałem mieć dziwną minę, bo on, zadowolony ze swej szpili, zaczął mnie „uspokajać”: – Ależ nie bierz tego, co mówię, tak poważnie! I nie wstydź się! Ja ci szczerze gratuluję, bo w dodatku ta twoja ruda topola jest młodsza od Magdy! Pojechaliśmy do „Westfalenhalle”, a tam, podczas koncertu zdarzyło się coś, co mnie zaskoczyło; incydent przy którym Wacek zachował się… Właśnie – jak?
Po oklaskach, podczas łącznika między utworami, jeden taki z podgatunku „chamo-koleś” , zakrzyknął – chrapliwie, warcholsko: – Dobra jeeeest, panie Waceeeek!
Przerwał grę, zapanowała cisza. Zwrócił stężałą twarz ku widowni, tu ponad tysięcznej – i ostro, wściekle: – Pokrzykiwać sobie może pan po koncercie albo w domu. Teraz, kiedy gram, ma być cicho, albo wynocha z sali! Zrozumiano?
Zdziwiło mnie, że wobec byle chamstwa reaguje tak żywiołowo. Że to aż tak go zaboli. Nie znałem jego doświadczeń, tyle co ten koncert ongiś, w Teatrze Żydowskim, zdominowany przez przedstawicieli „klasy kierującą Polską”. Ale i tu, poza „socjalizmem”, okazało się, że dla niektórych, pamiętających, że kiedyś należeli do klasy rządzącej „ich” Polską, tak impreza jest okazją do odżycia „siebie-tam-i-wtedy”.
Zawsze trzeba popierać opozycję, bo to najbardziej rajcujące!
Pomyślałem sobie, że taka nerwowość mogła wynikać ze słabszego dnia lub irytacji czymś, o czym nie wiem. Był właściwie taki sam jak przed laty… Trochę głos mu się zmienił, mówił tonem niższym, nieco matowym. Zmęczonym? Teraz myślę, że jego dynamizm wtedy, jego emocjonalność miała jakby krótszy oddech. Wprawdzie nadal tryskał dowcipem, ale był jakby nieco bardziej przygarbiony… Byłoby to narastaniem znużenia? Dwadzieścia kilka lat na wysokich obrotach, w ciągłym napięciu… Materialnie, w porównaniu z sytuacją choćby swego ojca, był człowiekiem niemal suwerennym, ale żył, mimo to – polskimi sprawami. Ta postawa jakby boksera, to przygarbienie…
Zgoda – już samo jego istnienie, takim jaki był, było dla rządzących Polską wyzwaniem… Ale może czuł, może miał sobie za złe, że – nie bije się? Bądź – za mało? Czy nie mógł żyć inaczej, choćby tak jak Marek? To wiem na pewno – nie mógł.
Po koncercie niby dowcipkował, jak gdyby nigdy nic, ale przyszła chwila, którą trudno mi zrozumieć. Powiedziałem, że na szczęście wprowadzenie stanu wojennego zastało jego ojca w Australii. Że uniknął dzięki temu internowania, co dla siedemdziesięciolatka…
Przerwał mi w pół słowa. Twarz napięta, ton rozdrażniony:
– Mojego ojca tu nie włączaj! Na to nie pozwolę nikomu! Za mało o nim wiesz!
Nie zrozumiałem, o co poszło, ale zamilkłem. Pomyślałem, że lepiej nie pytać o to, o co chciałem zapytać od dawna: – Na ile zawdzięcza rodzinnemu domowi to, że osiągnął tak wiele.
Pytanie mocno osobiste, może „nie do druku”? Ale czyż nie było na nie choć częściową odpowiedzią to, co usłyszałem, gdy wspominaliśmy przy Magdzie początki naszej znajomości: – „Ojciec trzymał mnie krótko”?
Powiedział to bez żalu, tonem, jakim mówi się o minionej normalności. Czy nie było to – wtedy, po latach – akceptacją, docenieniem tego, co dał mu rodzinny dom? Bo czy sam talent wystarczyłby mu, by tyle osiągnąć?
Przez chwilę mówiliśmy o czymś obojętnym, ale gdy wskoczyliśmy na rozmowy polsko-polskie, Wacek znów zakipiał: – Ja popieram „Solidarność”, bo chciała zrobić coś nowego. Szkoda, że im się nie udało. Ale to nic nie szkodzi, bo za jakiś czas może się uda. Ale wtedy, gdy partia przegra i przejdzie do opozycji wtedy, to… – zawiesił głos – to ja będę kibicować partii!
Zatarł z radością ręce: – Tak jest! Zawsze trzeba popierać opozycję, bo to jest najbardziej rajcujące!
Myślę, że ten Wacek był najprawdziwszy. Hazard. Gra. Nie – zgrywa, lecz – gra dla gry. Nie potrzeba kasyn, polityka to też poker.
Gdy żegnaliśmy się powiedział, że nazajutrz mają sonderkonzert – prywatny. W posiadłości pewnego milionera, prawdziwego! Producenta gobelinów nagradzanych na Expo i wszędzie. Niedaleko stąd, w starym zamku. Byłem ciekaw – jak wygląda taki prywatny koncert, stary zamek oraz milioner, prawdziwy! – więc spotkaliśmy się i nazajutrz.
Więźniowie zdobytej wolności
Przyjechałem wcześniej niż zwykle. Zobaczyłem go na parkingu. Podszedłem, zobaczyłem, że choć uśmiecha się, jest trochę nieobecny.
– Widzę, że myślami jesteś daleko.
– Ech, bracie – zakręcił dłonią. – Tak to jest, jak widzisz… – odwrócił głowę w bok, patrzył pod słońce. – Gra się, gra się, ale nie wiadomo, cholera, kiedy i jak to się skończy…
– Jeśli skończysz z tym, to na pewno zaczniesz coś innego.
– Co? – zaśmiał się jakby cierpko. Wcisnął ręce w kieszenie.
– No, nie wiem… Może zaczniesz komponować? Może coś dla filmu? Może musical albo operę?
Znów zaśmiał się, krótko: – A wiesz, nigdy o tym nie myślałem – wzruszył ramionami, jakby bezradny.
Poszliśmy do niego, do pokoju – pamiętam: 118. Co rusz przychodził ktoś z zespołu z jakąś sprawą, czasem po kilku naraz. Wacek w żywiole – dysponował, rozstrzygał, akceptował, nie zgadzał się. Decyzje podejmował natychmiast – żadnych dyskusji. Był szefem. Mieszkał wszakże tam gdzie oni, wiedział i widział, co to jest Polska. Marek żył w Paryżu zupełnie innym życiem, spotykali się tylko na tournée, wiele spraw – tych właśnie z Polski, nie dotyczyło go. Miał prawo być mniej wyrozumiałym dla argumentów typu: – No, wieeeeesz…
Myślałem często, jak różne charaktery mają ci dwaj ludzie – niemal przeciwstawne. Marek – spokój, powściągliwość, małomówność. Wacek – burzliwość, towarzystwo, kielich, papieros, dowcip, gra. Widziałem nie raz, że Markowi nie jest łatwo dostrajać się do atmosfery, w której Wacek spalał się, była mu formą i treścią życia. A grali razem już dwadzieścia trzy lata. Ileż zespołów bądź par tyle wytrwało?
Zastanawiałem się też, czy mogliby pozwolić sobie na urlop – od grania, i od siebie, powiedzmy – na rok. To było jednak wątpliwe, bo w tym fachu – albo jesteś na rynku, albo cię nie ma. Kto wie, czy o takich jak oni nie można by powiedzieć, że są więźniami zdobytej wolności?