W Firmie, najnowszym przedstawieniu Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, które jest dedykowane Michałowi Falzmannowi, a mogłoby i Andrzejowi Lepperowi, będzie o tym mowa – w tym spektaklu z poznańskiego Nowego jest scena, która zapiera dech. Która drastycznością sytuacji i zwykłym okrucieństwem poraża pośród gadanin o złodziejstwach, przekrętach i upadku wszystkiego. Toczy się na stacji benzynowej. W miejscu specjalnie umiłowanym przez pewien gatunek bohaterów narodowych. Lubię stacje benzynowe – mówi jeden z nich. – na stacjach benzynowych czuję że jestem taki jakby bardziej.
Trzech ich jest, takich jakby bardziej. Jeden to młody dyrektorek od biznesu, drugi to siwy facet zwany Wujkiem PRL, co niejednym interesem kręcił, a jak popije, każe mówić do siebie „panie majorze”. Czekają na trzeciego, który się bezczelnie spóźnia. A potem złości się, że miał źle przygotowane dossier i zgłaszając umówioną interpelację musiał się ponarażać. Słuchają go niedbale. Każą mu z należnym namaszczeniem przedstawić się „jestem posłem” i nie są usatysfakcjonowani rezultatem. Więc im dobitniej przybysz upaja się tytułem posła najjaśniejszej Rzeczypospolitej, tym mocniej dostaje w ryj. Dosłownie. To nie są ciosy bokserskie, to policzkowanie, ale bez wątpienia bolesne. Radosław Elis błyskawicznie ma zaczerwienioną twarz, zmierzwione włosy, a kopniaki, które zalicza, też nie są markowane. Dotkliwości tego upokorzenia, jego, by tak rzec, jaskrawości nie da się porównać z niczym.
Spoglądałem na widownię. Specyficzną widownię Nowego, marmurowego przybytku poznańskiego mieszczaństwa, gdzie nawet młodzież przychodzi pod krawatem; obrazek dziś rzadki. Oglądali w zmieszaniu, chichocząc nerwowo, gdy padały brzydkie słowa, nie kupując grubego, prowokacyjnego humoru Strzępki i Demirskiego. Pewnie z takim teatrem stykali się pierwszy raz. Aliści w opisanej scenie ożywili się, wystawili łby zza szyby zażenowania. Zaczęli się śmiać. Z posła oczywiście. Im mocniej go prano, tym śmiech był bardziej od serca.
Pewnie zasłużenie. Ani mi w głowie litować się nad kastą polityków. Sami, gremialnie godząc się, że polityka jest medialnym teatrem, w którym popularność zdobywa się także za cenę cynicznego wygłupu, doprowadzili do sytuacji, w której słowo „poseł” rzucone na estradzie, samo w sobie brzmi jak dowcip. A jednak było coś strasznego w tym śmiechu. Jakiś rodzaj przyzwolenia na wycieranie podłogi kimś, niechby i po stokroć winnym. Jakaś machinalna legitymizacja bijących sukinsynów, mutanta z poprzedniej epoki i glizdy nowego chowu, cynicznych facetów z władzą. To przeciw nim w większym, śmiem podejrzewać, stopniu niż przeciwko szmondakowatemu reprezentantowi narodu kierował się gniew Pawła D. i Moniki S. Którzy w końcu zostawali w tym gniewie sami, gdy widownia upokarzanie posła brała za kabaretowe dowalanie, a chamstwo jego partnerów traktowała jako przezroczyste. Oczywiste. Oswojone. Niebudzące krztyny zdziwienia na wszystkich stacjach benzynowych, na których upływa nasze życie.
*
Żeby oglądać niepokalanie pyszne samopoczucie dzisiejszych władców Polski, nie trzeba babrać się w polityce. Wystarczy chodzić do teatru. Ale nie na środowiskowe premiery, na których wszyscy się znają, a stężenie erudycji i eksperiencji na metr kwadratowy przekracza dopuszczalne normy. Na szeregowe przedstawienia. A już zwłaszcza do teatrów niesłusznie zwanych komercyjnymi, bo tak naprawdę to sceny rozrywkowe albo popularne.
To tu można zobaczyć byczka w przyzwoitym garniturze, jak wstaje po zakończonym widowisku i wyraża o nim opinię słowami „no, nie powaliło, kurwa”, a konstatacja ta płynie do uszu nie tylko przyjaciół z foteli obok, ale i do pięciu rzędów z przodu i z tyłu. To tu całe linie krzeseł w trakcie spektakli niebieszczą się ekranami smartfonów, co aktorzy przecież widzą i szybko tracą nadzieję na komunię dusz między sceną i widownią. Nieskrępowane gadanie przez komórkę w trakcie spektaklu zdarzyło mi się zobaczyć raz. Ale scenkę, w której biznesmen albo bizneswoman, poczuwszy znajomą wibrację w kieszeni, wstaje w środku widowiska i przepycha się na korytarz pogadać, widywałem wielokrotnie. Gdyby ktoś zwrócił im uwagę, nie rozumieliby pretensji. W końcu kupili bilety. Więc są w prawie decydować, czy oglądać tego nudziarza na scenie, czy załatwić szybki, biznesowy dialog.
Tę demonstrowaną władczość, tę nonszalancką pogardę, tę bezkompleksowość – parweniuszowską przecież – szczególnie przykro odczuwa wtedy, gdy teatr chce mówić serio, a nadziani (samozadowoleniem) widzowie przyszli się bawić. Rzucają w trakcie akcji swoje, jakżeż błyskotliwe bon moty, komentują w głos akcję – jak u siebie, w salonie, przed plazmą. Nabuzowani chęcią popisu potrafią rozbić każdy przekaz. Zwłaszcza gdy odwiedzają teatr uważany za kultowy, gdzie się bywa po to, żeby bywać, nie po to, żeby coś oglądać. Przez pewien czas Teatr im. Witkiewicza w Zakopanem miał taki status; prominentni goście poczytywali sobie za obowiązek zaliczyć w nim wizytę na równi z popularną knajpą czy basenami za słowacką granicą. I trzeba było samozaparcia Andrzeja Dziuka, żeby na snobistycznego sylwestra, miast szampańskiej zabawy, szykować moralitety o śmierci albo ponure wieszczby patrona teatru, narażając się hamowaną wściekłość gości.
Najczęściej jednak teatr jest bezsilny (jak i większość porządnych ludzi wobec chamstwa). Czasem tylko skarży się bezradnie. Choćby w Singielce, monodramie samotnej szansonistki utrzymującej się z występów „do eventów” (dawniej mówiło się „do kotleta”), który Jacek Bończyk napisał dla Anny Guzik. Najdramatyczniejszy fragment jej spowiedzi to opowieść o tym, jak zdecydowała się przerwać występ, bo państwo z rautu bez oporów komentowali na głos walory urody i wiek śpiewającej. Singielkę grano na małej scenie Polskiego w Bielsku Białej, a na dużej Piotr Ratajczak z Piotrem Rowickim spróbowali w Królach dowcipu dobrać się do rodzimego humoru. Marzył im się kabaret taki, jaki uprawia Sarah Silverman: gadanie w zabawnej i zjadliwej formie o poważnych i bolesnych sprawach. Tymczasem najprymitywniejszy, pokazany z odrazą typ rechotu widownia z miejsca kupiła jako swój. W odruchu rozpaczy bohaterowie spektaklu rozebrali się do naga. I to jest, zdaje się, dokładnie wszystko, co mogli, pardon, co wszyscy możemy rodzimemu knajactwu zademonstrować.