Na przełomie 1980 i 81 roku, na fali przemian w kraju, ukształtował się następujący skład redakcji „Sztuki”: Wojciech Cesarski (redaktor naczelny), Nawojka Cieślińska (sekretarz redakcji) oraz Andrzej Skoczylas (członek redakcji). Ten zespół wydał rocznik pisma na wysokim poziomie, mogący uchodzić za wzorcowy dla całej dotychczasowej historii pism artystycznych w Polsce. Unowocześniono został layout, poszerzono grono autorów, a przede wszystkim odnoszono się do najnowszych, nierzadko kontrowersyjnych i niezależnych tendencji w sztuce polskiej i światowej. To była piękna seria wydań „Sztuki”, która piękniała z wydania na wydanie, a najlepszy okazał się numer, który właściwie nie istnieje, gdyż został w momencie wprowadzenia stanu wojennego skierowany przez wydawcę na przemiał. Zachowało się jednak kilkadziesiąt, może sto, egzemplarzy autorskich, gdyż pomimo zamordowania tej edycji, autorzy otrzymali honoraria i przysługujące im egzemplarze autorskie z tajnych magazynów KAW. Wbrew pozorom i legendzie, jaką obrosło to wydanie, znane tylko nielicznym, nie był to numer rewolucyjny czy szczególnie antysocjalistyczny, odnosił się do aktualnych zjawisk i wystaw, w znacznej części poświęconych twórczości Josepha Beuysa.
Nie byłem autorem tego numeru, lecz miałem nadzieję na udział w następnym, o czym rozmawiałem późną jesienią 1981 r. w maleńkim pokoju redakcyjnym na Smolnej z redaktorem Andrzejem Skoczylasem, który zasłynął serią obrazów z porozumień sierpniowych 1980, m.in. portretów Lecha Wałęsy. Współpracowałem wówczas z tygodnikiem „Literatura”, gdzie pisałem głównie recenzje, także wystaw. Skoczylas, jak się okazało, znał niektóre z nich i zaproponował współpracę. Jako początkujący krytyk, świeżo po studiach, byłem wniebowzięty. „Sztuka” była wtedy najważniejsza, wygrywała konkurencję nawet ze swym odwiecznym rywalem – pismem „Projekt”.
W pierwszych dniach stanu wojennego „Sztukę” zamknięto, a redakcję zwolniono. Nie znam szczegółów zamknięcia redakcji na Smolnej, ale przeżyłem coś podobnego w Pałacu Prymasowskim, gdzie mieściła się redakcja „Animafilmu”, kwartalnika Międzynarodowego Stowarzyszenia Filmu Animowanego (ASIFA), kierowanego wówczas przez Marcina Giżyckiego. Byłem redaktorem działu zagranicznego pisma (zatrudnionym na umowę zlecenie) i pracowałem wraz z kolegami nad kolejnym wydaniem (które oczywiście też poszło na przemiał, z okładką Jerzego Kaliny, w tym czasie przede wszystkim reżysera animacji), gdy nagle usłyszeliśmy łomot do drzwi i na środek pokoju wkroczył bardzo pewny siebie pan pułkownik z pistoletem u pasa, w towarzystwie dwóch żołnierzy z kałasznikowami. Dali nam dwie minuty na opuszczenie redakcji, co też uczyniliśmy. Zdążyłem tylko zgarnąć do torby opracowywane materiały i wylać gorącą herbatę do zlewu. Lokal redakcji opieczętowano i tak zakończył się polski rozdział „Animafilmu” – a szkoda, bo był to najważniejszy na świecie magazyn poświęcony sztuce animacji i wychodził w Polsce. Myślę, że w „Sztuce” musiało być podobnie.
Był stan wojenny i prawie wszystkie pisma zamknięto, za wyjątkiem „Żołnierza Wolności” i pisma PCK „Jestem”, gdzie jako bezrobotny absolwent UW podjąłem pracę etatową na stanowisku młodszego redaktora działu łączności z czytelnikami, odpowiadając codziennie na kilkadziesiąt listów od zrozpaczonych dziewcząt (głównie ze wsi i małych miasteczek, gdzie pismo cieszyło się największą popularnością) na temat przeciwdziałania porostowi włosów na nogach lub nieregularnemu miesiączkowaniu. Redaktor naczelny „Jestem”, które nie zostało zamknięte, gdyż przynosiło ogromne dochody i utrzymywało całe PCK, wyznaczył bardzo wyśrubowane normy dzienne liczby odpowiedzi, szybko więc nauczyłem się biegłej obsługi nieocenionej maszyny Łucznik oraz poszerzałem swoją wiedzę medyczną. Po 13 grudnia praca w „Jestem” była doskonałą odtrutką na horror rozgrywający się wokół nas, pozwalała też na uniknięcie podejmowania pracy w skrajnie upolitycznionych redakcjach kulturalnych oraz na prowadzenie własnej, obywatelskiej działalności.
Historia „Sztuki” i moja przecięły się ponownie w 1984 r. W stanie wojennym redaktor naczelny Wojciech Cesarski i Nawojka Cieślińska podjęli działalność podziemną w archiwum „Tygodnika Mazowsze” (Cesarski kontynuował ją aż do 1989). Natomiast Andrzej Skoczylas, zapłaciwszy najpierw utratą twarzy w środowisku za organizację rozłamowego w stosunku do rozwiązanego przez władze ZPAP, ZPAMIG-u (Związku Polskich Artystów Malarzy i Grafików), podjął próbę „odwieszenia” „Sztuki”. Uważał, i miał rację, że pismo jest potrzebne i ważne dla artystów. Pewnie w uznaniu zasług za ZPAMIG (nota bene organizacja ta, uchodząca za jedną z najbardziej konformistycznych, wręcz haniebnych form manipulacji środowiskiem, zgromadziła setki artystów, z których wielu wolałoby, by katalog pierwszej wystawy ZPAMIG-u nigdy nie powstał, albo by nie zachował się ani jeden jego egzemplarz), władze przydzieliły odradzającemu się pismu przydział papieru i drukarnię oraz fundusze na prowadzenie redakcji w ramach KAW-u.
Z dawnej redakcji pozostał Skoczylas, jako redaktor naczelny i Agnieszka Panecka, pracująca też w „Projekcie”. Dołączył również Andrzej Gass, dawny redaktor „Misia”, ale i „Kultury” – bez żadnego przygotowania i zainteresowania sprawami sztuki współczesnej, ale sumienny sekretarz redakcji.
Już w trakcie prac nad pierwszym od 1981 numerem „Sztuki” Andrzej Skoczylas zaprosił do redakcji dwóch młodzików. Klucz doboru był ciekawy, choć całkowicie niejasny. Skoczylas zadzwonił do mnie, do redakcji „Ładu”, tygodnika katolicko-społecznego i skrajnie prawicowego (redaktor naczelny był jednym z przywódców przedwojennego ONR-u), gdzie pełniłem funkcję szefa działu kulturalnego po odejściu z „Jestem”. Pisałem tam sprawozdania z wystaw kościelnych w ramach Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, m.in. o pierwszych pokazach Nowej Ekspresji w Warszawie, ale i eseje o kinie i twórczości np. Romana Cieślewicza. Redaktor oczywiście nie pamiętał zbyt dobrze naszego spotkania w 1981, natomiast podobały mu się moje nowe teksty z zaznaczeniami ingerencji cenzury (było tylko kilka pism w Polsce, które to czyniły, także „Tygodnik Powszechny”, oraz miesięczniki „Więź”, „Znak”). Ponieważ w „Ładzie” nie można już było wytrzymać, bo wciąż trwały tam spory o podłożu narodowo-antysemickim, co nawet spowodowało cofnięcie asystentury kościelnej i stopniowy upadek pisma, postanowiłem przyjąć propozycję Skoczylasa. Chciałem nareszcie uciec od polityki, która w „Ładzie” była równie niestrawna, jak komusza propaganda, i zająć się na poważnie sztuką. Jak się okazało, uciec od polityki nie udało mi się, a raczej można powiedzieć, że przechodząc do „Sztuki” schowałem się przed deszczem pod rynną, jak Rabelaisowski Gargantua. Spory środowiskowe mnie nie interesowały (i to mi pozostało do dziś), wykonywałem nieprzerwanie od 13 grudnia swoją obywatelską powinność poza pracą, a w pracy chciałem przede wszystkim pisać o sztuce i tylko specjalistyczne, jawne pismo dawało największe możliwości w tym zakresie. Nie wierzyłem w podziemne pisma kulturalne, do których sam, jako zainteresowany, miałem trudny dostęp i które zajmowały się przede wszystkim polityką.