Podobny wątek, ale w mniejszej skali, pojawia się w części książki poświęconej budowie Hotelu „Gołębiewski” w Karpaczu.
Problem w Karpaczu polega na tym, że ten hotel powstał zgodnie z prawem. Nie ma przecież postępowania prokuratorskiego w kwestii Gołębiewskiego, a te, które były prowadzone, zostały umorzone. Nie było też korupcji, a przynajmniej nie ma na to żadnego dowodu.
A wizyta radnych Karpacza w hotelu Gołębiewskiego w Wiśle?
Mnie się to nie podoba, natomiast radni tłumaczą, że musieli zobaczyć, jak wygląda obiekt tego inwestora gdzie indziej, żeby podjąć decyzję. Jest w tym trochę racji, trudno się z tym nie zgodzić. A ile czasu spędzili na oglądaniu, a ile w jaccuzzi – to już tylko oni wiedzą.
Najsmutniejsze jest jednak to, że ten hotel powstał w świetle prawa. Prawo było naginane, ale obecnie Gołębiewski jest legalny. Co prawda legalizowany był po fakcie, to znaczy najpierw go wybudowano, a potem dostosowywano plan miejscowy pod to, co powstało – ale jednak. To oznacza, że w myśl istniejącego dzisiaj prawa w Polsce można postawić co się chce i gdzie się chce – a Karpacz ma przecież podwójną ochronę: planu miejscowego i konserwatorską.
Sama mieszkam w dzielnicy objętej planem miejscowym i częściowo ochroną konserwatorską. Ludzie wokół budują bez pozwolenia co zechcą, a potem czekają, aż to się uprawomocni.
Tak to właśnie wygląda. To jest niestety efekt wadliwego prawa.
W książce podważa Pan natomiast tradycyjne przekonanie o negatywnym wpływie dziedzictwa PRL-u na polską przestrzeń.
Ja nie mówię, że PRL nie wywarł na nas wpływu, ale nie można też nim wytłumaczyć wszystkiego. Nie trzeba żadnego wysiłku intelektualnego w konstruowaniu opozycji: PRL był brzydki i szary, więc teraz będziemy mieli kolorowo i kiczowato, bo potrzebujemy odreagować. PRL skończył się dwadzieścia cztery lata temu! W tym sensie nie zgadzam się na tłumaczenie wszystkiego, co się dzisiaj dzieje, PRL-em.
Z kolei z tym, że ludzie mieli wtedy na głowie ważniejsze sprawy niż przestrzeń publiczna i estetyka – zgadzam się; stąd też bierze się to polskie niedouczenie. Jako że byliśmy pod buciorem przez okres PRL-u, a wcześniej też przez „chwilę”, to nasze poczucie wolności i własności teraz po prostu eksploduje. Natomiast 123 lata zaborów i 50 lat PRL-u jest też piękną wymówką, żeby teraz nic nie robić – i to mnie irytuje.
Wanna… to w równej mierze obraz polskiej przestrzeni, co całego społeczeństwa – niestety niezbyt pochlebny. Czego nowego dowiedział się Pan o Polakach podczas pracy nad książką?
Że jest w nas więcej chciwości, niż myślałem. Myślałem, że jesteśmy trochę niedouczeni, nieogarnięci, jesteśmy narodem na dorobku, ciągle mamy ważniejsze rzeczy na głowie, że walczymy o przetrwanie… – piramida Maslowa i tak dalej. Nad tym można się jeszcze pochylać z pewnym rozczuleniem czy wzruszeniem – i tak dotychczas podchodziłem do tych tematów, z przymrużeniem oka. Natomiast okazało się, że wiele tych zjawisk, o których piszę, wynika z prostej, ludzkiej i takiej bardzo małej chciwości; że absolutnie nie liczy się dobro wspólne, żadna negocjacja i żaden kompromis, tylko „moje to moje i nic ci do tego”; że te wszystkie złe cechy, które przypisuje się Polakom, jak na przykład zaciekłość, są prawdą. Nie jest to może jakieś wielkie odkrycie, natomiast skala tego objawienia mnie powaliła. I to wyszło w tych najbardziej „pierdołowatych” rzeczach, kiedy mogłoby się wydawać, że nie ma o co walczyć – no bo nie ma co walczyć o ulotkę na przystanku, a prawie dostałem w mordę, gdy ją zerwałem. Dowiedziałem się więc samych smutnych rzeczy. Ale nie wiem, może to nie polskie, ale ogólnoludzkie?
Zawód pisarza-reportażysty wymaga nieustannego przemieszczania się, przemierzania setek kilometrów, a Pan nie posiada prawa jazdy. Ponoć podróżowanie masowymi środkami komunikacji uważa Pan za szczególnie ważne w swojej pracy? To jakieś odgórne założenie?
Oczywiście mógłbym do tego dorobić legendę, taką jak ta, że specjalnie zamieszkałem na Przyczółku Grochowskim, gdy pisałem o Hansenach[1] – w rzeczywistości jest to znacznie bardziej złożona sprawa (bo trochę tak, a trochę nie). Nie zrobiłem prawa jazdy, bo nie zająłem się tym w odpowiednim momencie, to znaczy wtedy, kiedy miałem na to czas i ochotę. Mam teraz jednak takie upośledzenie (bo to jest pewne upośledzenie), a skoro tak, to muszę je przekuć na swoją korzyść. Te rozmowy w pekaesach, które podsłuchuję albo się w nie wdaję, są nieskończoną kopalnią wiedzy o tym kraju. Ostatnio czytałem gdzieś opinię, że Polska to taki kraj, który się ciągnie wzdłuż drogi łączącej Kraków i Śląsk z Warszawą i północą, aż do Zatoki Gdańskiej. To jest bardzo, bardzo nieprawdziwe. Polska jest właśnie w tych autobusach. Wystarczy pójść na dworzec w Krakowie, który jest mocno spięty komunikacją autobusową, gdzie przyjeżdżają ludzie zewsząd. Słuchając ich, można się bardzo dużo dowiedzieć.
Z wykształcenia jest Pan archeologiem, a tylko w Miedziance dostrzegam znamiona zainteresowania tą dziedziną.
Miedzianka często jest traktowana trochę osobno, ale ona tak naprawdę wywodzi się z tego samego, co kolejne trzy książki, to znaczy z przestrzeni, która rodzi jakieś pytanie. W jej przypadku to była ta łączka, która później znalazła się na okładce; punkt wyjścia był ten sam. Natomiast ta archeologia… ona jest nieistotna. Gdybym miał powiedzieć, co mi archeologia dała, to powiedziałbym, że nic. Studiowałem też antropologię kulturową, której nie skończyłem, i ona dała mi znacznie więcej. Można oczywiście użyć tej metafory, że każdy reporter jest archeologiem historii: zdrapuje warstwy i czegoś się doszukuje, ale to trochę za bardzo brzmi jak z Coelho.
O wiele ważniejsze jest natomiast to, kim ja nie jestem. To, że nie jestem architektem, powoduje, że na przykład mogę zadawać głupie pytania. Mogę iść do architekta i zadać pytanie, którego inny architekt nie zada, bo uczył się tego na pierwszym roku studiów, a ja mówię, że nie jestem architektem, ale mnie to interesuje. Ta perspektywa jest bardzo dobra, bo jeśli miałbym sobie wymyślić grupę ludzi, dla których piszę, to są to tacy ludzie jak ja – tacy, którzy nie są architektami, ale interesuje ich przestrzeń, to, co się z nią dzieje, jak oni się w tej przestrzeni czują – i pewnie mają podobne pytania. Ja w ich imieniu te pytania zadaję.
Ważną rolę w Pana reportażach odgrywa fotografia, która często dopowiada to, czego Pan nie chce zawrzeć w tekście.
I ona coraz bardziej tak będzie działać. Nie interesuje mnie już robienie zdjęć ilustracyjnych czy informacyjnych, jak to robiłem przez sporą część życia. Fotografia daje mi możliwość włożenia do książki tych wszystkich emocji, które mam potrzebę wyrazić, a niekoniecznie chcę umieszczać w reportażu, bo uważam, że w większości wypadków to się dzieje ze szkodą dla niego. Dołączając do reportażu fotografie, uzyskuję dwie osobne historie.
- Podczas pracy nad książką Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach na temat pary architektów-wizjonerów, Springer mieszkał na warszawskim Grochowie w budynku ich autorstwa.↵