Wiosna nakazuje utopić Marzannę i wypatrywać pierwszych festiwali. Święto niezależności, OffCamera, choć bywa raczej „the best of-em” najrzadziej ściąganych z sieci filmów, przyciągnęła w tym roku wieloma świetnymi tytułami. Jednym z nich jest nowy Richard Linklater. Twórca Slackera i Przez ciemne zwierciadło, który w przyszłym roku powróci (po raz trzeci) do Julie Delpy i Ethana Hawke’a, w filmie Przed północą, przedstawia nam w Bernie’m Jacka Blacka, jakiego nie znaliśmy. Głos legendarnego Kung Fu Pandy skupia na sobie wszystkie spojrzenia. Spojrzenia małomiasteczkowych parafianek, kochających się w tym taktownym-do-granic asystencie przedsiębiorcy pogrzebowego. W semi-reportażowym stylu, Black prezentuje się najpierw jako przerośnięty ministrant, później łowca posagów, a na końcu jako wyrachowany morderca. Pewne jest, że aktor uczynił duży krok w tył przed linią natychmiastowego aplauzu i… nie rozśmiesza. Komik wyrósł na aktora. O ile Bernie stanowił przyjemne, niespodziewane zaskoczenie, o tyle Killer Joe Williama Friedkina, zwyczajnie był zaskakujący. W pierwszej kolejności należałoby pewnie pogratulować jego lekarzowi prowadzącemu, bo leki, które Friedkin bierze od czasu współpracy z dramaturgiem Tracym Lettsem (autorem scenariusza do wcześniejszego filmu reżysera, Bug), przywróciły mu kondycję i wigor. Zbyt wiele wigoru. Friedkin w wersji 2.0 balansuje pomiędzy suchą ironią braci Coen a szaleństwem Rodrigueza/Tarantino, z czasów kiedy jeszcze obaj parali się kinem „klasy B”. Killer Joe chwyta za gardło. Amerykańskie kino zawsze kojarzyło się z konsumpcją, jednak mało prawdopodobne, by po seansie Killer Joe ktokolwiek skierował swoje kroki do najbliższego KFC.
Hamburgery to co innego. W kanapce przekładanej kolejnymi odcinkami Zmierzchu i plasterkami Harry’ego Pottera, Igrzyska Śmierci naprawdę okazały się wartościowym dodatkiem. Przy tym „happy mealu” można dla odmiany pomyśleć. Zarówno Battle Royale, jak i filmowe dystopie, wyeksploatowały już grunt po którym stąpa zarówno Suzanne Collins, autorka trylogii (zgadzam się z Kevinem Smithem – Trylogia była tylko jedna) jak i Katniss Everdeen, bohaterka filmu. Gary Ross – reżyser – sprawił jednak, że te komunały ponownie stały się świeże i interesujące. Dostajemy też więcej mięsa niż zwykle. Krew zamiast siniaków, broń i zapasy zamiast Horkruksów. W podobnym stylu, choć z nieco innego tła wywodzi się John Carter (2012, A. Stanton), wskrzeszający powieść Edgara Rice’a Burroughsa. Robi to z finezją, balansując pomiędzy akcją, grozą a humorem, niczym w klasykach Kina Nowej Przygody. Topografia Marsa, kostiumy, design postaci, a przede wszystkim barwy każą zastanowić się, dlaczego zapomniano o tym filmie w wyścigu Oskarowym? Przyćmił go bardziej kosztowny The Avengers, ale czy aż tak daleko sięga cień Jossa Whedona? Nie sądzę.
David Cronenberg rozczarował swoją Niebezpieczną metodą – nieciekawym scenariuszem nudnego filmu biograficznego, w którym psychoanaliza – tak freudowska jak i jungowska – zostały zaledwie liźnięte. Szczególnie, gdy zestawimy film z jego przeszłymi wyprawami w podświadomość, pod egidą fantastyki naukowej, porno i twardej prozy Williama S. Burroughsa i Jamesa Grahama Ballarda. Teraz sięgnął po Dona DeLillo. Nowa metoda nie jest niebezpieczna. To raczej powolna anestezja, hipnotyzująca rytmem sunącej na dwójce przez zakorkowane miasto, limuzyny. Zrealizowane rok później, Cosmopolis – w którym nazwiska Cronenberga i DeLillo zderzają się z anemiczno-wampirycznym imagem Roberta Pattinsona – to arcydzieło nietypowe, a zarazem najbardziej konsekwentny i nietypowy wpis w filmografii Kanadyjczyka. Fragmentaryzacja czasu, fluktuacje giełdowe, szczur jako nowa waluta… wszystko staje się tu bodźcem do filozofowania o naszej pozycji we współczesnym świecie: jedziemy na siedzeniu kierowcy czy też pasażera? Biała limuzyna – tym razem jako wehikuł aktora, a nie filozofii egzystencjalnej – ponownie wjechała na ekrany w nowym, zrealizowanym po trzynastoletniej przerwie, filmie Leosa Caraxa. Denis Lavant pozostawia za sobą Alexa, którego grał w poprzednich produkcjach reżysera, i powraca jako pan Oscar – najemnik, wcielający się w starą żebraczkę, komandosa z gry komputerowej, łysego gangstera oraz głowę rodziny szympansów; wszystko to w przeciągu dwugodzinnego seansu. Holy Motors to werwa i przełamywanie szablonów, choć pod atrakcjami kryje się też namysł nad współczesnymi tendencjami w kinie. Przy wrzawie zachwyconych festiwalowiczów, wehikuł powrotny Caraxa wjechał na czerwone dywany Nowych Horyzontów. Oprócz Za Wzgórzami, festiwal uświetniła seria Nocnych Szaleństw z gwiazdami muzyki w filmowych rolach. Świetna zabawa i niemałe zaskoczenie na twarzach piosenkarzy/piosenkarek – od Harry’ego Bellafonte po Alice’a Coopera (goszczącego również w pierwszym z tegorocznych Burtonów – Mrocznych Cieniach).
Smutno zrobiło się, gdy po zastrzyku insuliny trafiło się na premierę Prometeusza (2012, R. Scott) – najbardziej oczekiwanego rozczarowania roku. Co poszło nie tak? Przecież ten prequel sagi Obcego, nakręcony został przez człowieka z tytułem szlacheckim, niepohamowaną ambicją, który w dodatku odpowiada za pierwowzór filmu. Nie wierzę w niefortunne koniunkcje planet, ani klątwy nałożone przez geeków, ale Prometeusza nic nie ratuje. To chadecka prowokacja, usiłująca jednym strzałem wypowiedzieć się na temat aborcji i ostatniej książki Stephena Hawkinga. Wszystko spoczywa tu na barkach Michaela Fassbendera grającego rolę makiawelskiego androida, sabotującego starania załogi dążącej do poznania swoich stwórców. „Nie moich …”, myśli David, „…mnie skonstruowali frajerzy”. Obok śmiesznego do granic Bane’a z ostatniej części Nolanowskiego Batmana (Mroczny Rycerz powstaje), Fassbender wykreował postać tak nikczemną, że z radością kibicuje jej się aż do ostatniej sekundy, kiedy wybudzony z zimowego snu Inżynier, bez zastanowienia eliminuje podwładnego swoich podwładnych. Cóż Davidzie, może gdybyś był prawdziwym chłopcem.. .