Remaki takie jak Pamięć Absolutna, dobitnie przypomniały, że wakacje dobiegają końca. We wrześniu rozczarowań ciąg dalszy (myślałem, że choć to się zmieni po ukończeniu podstawówki). Impet ataku osłabił jednak fakt, że nadszedł on ze spodziewanej strony. W drodze, wyczekiwana od dekad adaptacja powieści Jacka Kerouaca, miała być peanem na cześć prawdziwej hipsterskiej Ameryki. Trafiła niestety w ręce złego reżysera, który z żywiołowej, bitnickiej prozy uczynił litanię skarg i zażaleń – elegię dla „matek, żon i kochanek” tych łobuzów, którzy zapisali się w historii amerykańskiej literatury. American Film Festival, czyli after party po Nowych Horyzontach, tak jak one rozgrywał się we wrocławskim, przejętym przez NH, kinie Helios. Warto było dla samych kandydatów oskarowych – Operacji Argo Bena Afflecka, oraz świetnego Gangstera – efektu kolejnej współpracy Johna Hillcoata i Nicka Cave’a, a także nowego filmu Wesa Andersona. Reżyser połączył doświadczenia zebrane przy pracy z lalkami (Fantastyczny Pan Lis), oraz ekscentryczny styl znany choćby z Genialnego klanu. Rezultat, Kochankowie z Księżyca, pokazany był na otwarcie festiwalu i okazał się prawdziwą ucztą dla znudzonego konwencją, widza. Odyseja skauta i jego nastoletniej kochanki, to w zasadzie Parszywa dwunastka wystawiona przez dwunastolatków jako szkolny recital. W dodatku, opowiedziana w sposób, którego Wes Anderson właśnie stał się mistrzem (aluzja do tego drugiego Andersona, w pełni zamierzona).
Doświadczenie Fantastycznego Pana Lisa było autorowi Rushmore potrzebne. Animacja rządzi się jednak własnymi prawami, mimo że coraz więcej filmów naśladuje jej stylistykę (kadrowanie w Kochankach z Księżyca, bądź zakamuflowana disney’owska bajka w Bestiach z południowych krain). Specjalistów najlepiej obejrzeć w akcji, a okazją do tego była dziewiętnasta edycja festiwalu Etiuda&Anima. Impreza jest kameralna, a tutejsze odkrycia najprawdopodobniej przepadną na miesiące o ile nie na lata, zanim ktoś zdecyduje się je rozpowszechnić. Tak było z ostatnim, błyskotliwie gorzkim filmem Jana Švankmajera (Przeżyć swoje życie). Niestety tak będzie i z Babeldom Paula Busha – może najlepszym hołdem jaki można było oddać Chrisowi Markerowi, zmarłemu pod koniec lipca, autorowi La jetée. Film jest futurystycznym esejem łączącym różne odmiany animacji, opowiadającym o ewolucji miast, cywilizacji, dążeń człowieka do opisania kosmosu wzorem matematycznym. Nieco bardziej „przyziemne” są pobudki nowego Bonda: kieliszek Martini, kobiety, przetrwanie. Sam Mendes przywrócił agenta 007 światu, a konkretnie pokoleniom, które kojarzyły serię z czerstwą grą Daniela Craiga i topornymi dialogami („Martini? Pijam Budweisera!”). Skyfall nie tylko powraca do niepoprawnego, szowinistycznego humoru serii, ale co więcej, pielgrzymuje do źródeł bondowskiego libido; serca, które bije nie gdzie indziej, jak w ojczyźnie Seana Connery’ego – Szkocji.
Tak nadszedł koniec roku. Cierpliwi otrzymali pod choinkę prezent w stylu amerykańskim. Przedpremiera Hobbita miała miejsce 25 grudnia. Z pełnym żołądkiem i post-wigilijną niestrawnością, nieliczni udali się do wybranych multipleksów, rekonstruując wyprawę tolkienowskiego bohatera. Komu chciałoby się wyruszać na taką eskapadę, skoro zamknięte na okres świąt, centra handlowe wyglądają jak scenerie świata po zagładzie, po których wloką się radioaktywne mutanty i zombie? Miej trochę odwagi! Nawet Człowiek Omega (Charlton Heston) wyskakiwał czasem ze swojej twierdzy do kina (co z tego, że w filmie Borisa Sagala od kilku lat idzie ten sam film – któż lepiej od fana fantasy zrozumie, że nostalgia to maraton?). Seans Hobbita. Niezwykłej podróży, w przerzedzonej sali kinowej, należał do bardzo przyjemnych. Na strudzonych podróżników w domu czekały makówki.
Pozostaje pytanie: co z końcem świata? Będzie musiał zaczekać. Peter Jackson ma w zanadrzu jeszcze co najmniej dwa filmy. I nie on jeden.