Czasami nawiązanie do książki sprzed lat bywa dla autora sposobem na stworzenie celnego komentarza do aktualnych wydarzeń. I po raz kolejny odkrywamy, że wbrew pozorom przez kilkadziesiąt lat w Polsce niewiele się zmieniło. Ale Dehnel nie chce za wszelką cenę wyciągać trupów z szafy i szukać winnych. Obca mu jest retoryka rozliczeń i konfrontacji, chociaż nie przemilcza tematu narodowej wojny o krzyże i ciągot części społeczeństwa do wyszukiwania żydowskich przodków w rodzinach osób, które mówią to, z czym owa grupa się nie zgadza. Nawet pisząc o najbardziej drażliwych sprawach, Dehnel nie zapomina o humorze, dystansie i ironii – i to jest najmocniejsza broń jego felietonów. Można doszukać się w tym czegoś z ducha Hrabala. Wystarczy wspomnieć fantastyczną analizę dramatu Władysław II Jagiełło pióra Wiesny Mond-Kozłowskiej, który Dehnel zalicza do nurtu „literatury posmoleńskiej”.
Oczywiście gdzieś w tle tych historii obecna jest zawsze fascynacja dobrą literaturą, pasja, która każe opowiadać o książkach czytanych w dzieciństwie, domowych biblioteczkach i niemożności wyrzucenia słowa drukowanego, bo lektura jednej książki zawsze prowadzi nas do kolejnej i niejednokrotnie otwiera nowe perspektywy. I również gdzieś w tle pojawia się narzekanie, że Polacy czytają dziś za mało i dosyć niechętnie: Literatura coraz bardziej postrzegana jest jako elitarne hobby, coś w rodzaju niegroźnej fiksacji, stojącej w jednym rzędzie z filatelistyką i kręglami. Ten fragment wydawca zdecydował się zacytować na okładce książki. Nie jest to z pewnością spostrzeżenie bardzo oryginalne, ale w tej formule brzmi wyjątkowo świeżo i bezpretensjonalnie.
Czasami też – być może trochę między wierszami – Dehnel zdradza czytelnikom, co jest ważne dla niego jako pisarza. Na przykład gdy stwierdza, że niekiedy książkę ratuje jedna genialna scena. I tylko dla niej warto poświęcić czas na przeczytanie całości. Albo wtedy gdy zauważa, że dobre książki nie mogą składać się wyłącznie z napędzających akcję sekwencji, bo czasami niezbędny jest moment wyciszenia, opis, który z pozoru do niczego nie prowadzi i z niczego nie wynika. „Wielkie słowa potrzebują wolnego miejsca” – pisze Dehnel.
Być może te właśnie rozsiane w felietonach uwagi dotyczące warsztatu pisarskiego są w tym zbiorze najważniejsze. Chociaż pamiętajmy, że autor już na wstępie zastrzega, iż będzie mówił o swoich lekturach nie z pozycji krytyka literackiego, ale czytelnika, który nie musi znać dzieł wszystkich Turgieniewa, Balzaka i Pereca, żeby powiedzieć coś o właśnie przeczytanej powieści. Nie przeszkadza mu to oczywiście tworzyć wartościowych analiz, choćby wówczas, gdy pisze o „okołoholocaustowej” literaturze bazującej na „przekłamaniu, kiczu i poprawności”. W ten sposób Dehnel zwraca uwagę na ważny problem – w Polsce powstaje dziś sporo książek, w których temat Holocaustu staje się rodzajem wytrychu, sposobem na szybkie wywołanie u czytelników określonych emocji. Ale to literatura zbudowana na nietrwałym fundamencie – nie opiera się na pogłębionej wiedzy na temat zagłady i powiela stereotypy. Inaczej mówiąc: chodzi o multiplikowanie kiczu literackiego w kostiumie Shoah. Dehnel ostrzega, że z takimi zagrożeniami będziemy się spotykać coraz częściej, bo o Holocauście chcą mówić pokolenia urodzone po wojnie. To nie jest już nawet perspektywa kogoś, kto w czasie okupacji był dzieckiem, albo punkt widzenia sąsiada, który pędzonym na śmierć Żydom przyglądał się przez okno swojego domu.
Felietony z tomu Młodszy księgowy można czytać na różne sposoby. „Po bożemu”, czyli od pierwszej do ostatniej strony, albo skacząc pomiędzy tekstami, wybierając tylko interesujące nas tematy. Niezależnie od tego, jaką metodę zastosujemy, czas poświęcony na lekturę nie będzie stracony.
Poeta, prozaik, tłumacz, felietonista, malarz. Jacek Dehnel nie rozmienia się na drobne. Nie waham się napisać, że każda z jego książek jest wydarzeniem literackim. Autor ma własny, rozpoznawalny styl i literackie obsesje, którym jest wierny. Być może jako jedyny ze swojego pokolenia za kilkadziesiąt lat stanie się klasykiem. I wcale nie dlatego, że był ostatnim młodym poetą namaszczonym przez Czesława Miłosza.
2 comments
Czy aby na pewno chodzi o tego Tomasza Sobieraja – autora “Krawca”, o którym pisała “Twórczość” i opowiadań “Dom Nadzoru”, fotografa, który miał wystawy w prestiżowych galeriach – toruńskiej Wozowni, łódzkiej FF i na festiwalu fotografii w San Antonio w USA? Czy to ten Tomasz Sobieraj, piszący do “Exitu” o malarstwie i fotografii, do “Migotań” o literaturze, ten od “Krytyki Literackiej”? Jeśli tak, to cóż, dużo złej woli i braku wyczucia ma Dehnel. Tylko czy ludziom myślącym można wszystko wmówić?
To recenzja czy pisana na zamówienie hagiografia? Swoją drogą, biorąc pod uwagę rosnącą liczbę literatów powołujących się na błogosławieństwo Miłosza można wyciągnąć wniosek, że pod koniec życia stary i schorowany Poeta namaszczał niemal wszystkich, “jak leci”, podobno pochwalił nawet Masłowską. Jednak we wszelkich dostępnych materiałach dotyczących ostatnich lat życia Noblisty nazwiska Dehnel i Masłowska nie pojawiają się ani razu, i nie mogą, ponieważ każdy, kto czytał teksty Miłosza i rozmowy z nim wie, że za najważniejsze w twórczości uważał to, co u tej dwójki jest nieobecne: metafizyczność, kontemplacyjność, refleksyjność, dojrzałość. Umarli nie mają głosu, więc można w ich usta wkładać wszystko bezkarnie. Ale zostało to, co napisali za życia, w pełni sił, dlatego ich utrwalone poglądy pozwalają na zakwestionowanie prawdziwości wypowiedzi tych, którzy usiłują zbić na zmarłych kapitał.
Comments are closed.