Karol Maliszewski w poprzedniej książce prozatorskiej, Sajgonie, zadał pytanie, czym powinna lub czym może być literatura. Narrator borykał się z uwięzieniem w schemacie „autotematycznej etiudy”, oscylując między iluzją a fragmentarycznością przedstawienia rzeczywistości.
Manekiny, najnowsza publikacja Maliszewskiego, wydaje się następnym etapem jego prozatorskiego eksperymentu. Tym razem autor, sięgając po schemat powieści inicjacyjnej, rozwojowej, zwraca się ku źródłom, ku – użyjmy wytartego terminu – krainie dzieciństwa. Stawką, o jaką tym razem gra Maliszewski, jest odtworzenie rodzącej się świadomości, a może lepiej – autonomizującego się stanu jednostkowej świadomości. I, co ważne, nie świadomość pisarska, twórcza, jest tu najistotniejsza. Chodzi przede wszystkim o świadomość jako taką. Po prostu – o życie. Jest to – jak się wydaje – najbardziej „życiowa” z książek Karola Maliszewskiego. Owa „życiowość” może w zasadzie stanowić całkiem udatną formułę opisującą Manekiny, bowiem obejmuje ona właściwie wszystkie najważniejsze problemy tu poruszane: opozycje życia i sztuki, biologii i duchowości; lęki egzystencjalne, freudowskie; determinizm jednostki, pęd ku kreacji oraz – excusez le mot – sens życia.
Ważna dla zrozumienia sensów powieści wydaje się fingowana rozmowa narratora z ojcem, w której padają kluczowe słowa opisujące życie: „intensywność”, „tło”, „rozdrabnianie”, „pozory”. I tu pojawiają się pewne problemy, ponieważ rozmaicie rozumiane pozory mają przesłonić niejednoznacznie pojmowane prawdziwe życie: Nie czytaj tyle, bo ci się obraz życia zaburzy, ułoży podług porządku słów. Porządek słów jest szlachetnym złudzeniem, tymczasem prawda o życiu jest organiczna, międzykomórkowa i w sposób co najmniej wątły wiąże się z porządkiem słów. Porządek słów jest elementem tła. (…) Kluby są po to, by was omamić, ukierunkować (…), by was zająć, powiązać, usadzić. Macie przy tym zapomnieć o bezsensie, o tragiczności losu, o rozdrabnianiu się. Perory ojca, które notabene recytowali bracia narratora, zdają się wyznaczać pewną dwubiegunowość „prawdziwego życia” i jego „pozorów” – z jednej strony, szeroko rozumiana działalność instytucjonalna, aktywizując na różne sposoby młodzież, ma ją odwrócić od bolesnej prawdy o tragicznej istocie egzystencji, mogącej wywołać metafizyczny dreszcz; z drugiej strony natomiast – „porządek słów”, a więc literatura oraz sztuka w ogóle, udają, że życie to coś innego niż ciąg powtarzających się gestów fizjologicznych. Ironicznym dopełnieniem wywodów ojca jest jego własne „prawdziwe życie”, na które składają się: odczucie tragiczności losu spotęgowane alkoholizmem, biologiczny wymiar egzystencji sprowadzony do znęcania się nad żoną oraz – to jakieś echo Schulzowskiego Jakuba – wrażenie intensywności życia zapewniane „polatywaniem” od czasu do czasu na lotni.
Bohater-narrator, przedwcześnie dojrzały, naznaczony piętnem dręczącej samowiedzy, i – jak mu się zdaje – doskonale rozumiejący prawa rządzące światem i ludźmi, będzie chciał za wszelką cenę wyrwać się spod ojcowskiego wpływu. Paradoksalnie owa nadświadomość paraliżuje go, uniemożliwiając wzięcie udziału w rytualnym mordzie kukły ojca, co nie stanowi problemu dla starszych braci: O, czysta nienawiści, co zatruwasz młodociane serduszko, a potem tak trudno cię usunąć, bo przedzierzgasz się w pokrętne formy zjadliwości i ironii. Być może nienawiść braci była bardziej prosta i serdeczna, ale moja krążyła ukrytymi kanałami, zatruwając krew niczym rtęć, paskudziła się. Oni wypchnęli ją z siebie, przełożyli na proste działania magiczne, ja stałem z boku i tylko patrzyłem.
Bohater, chcąc zintensyfikować swoje życie – nieustannie na przekór ojcu – rzuca wyzwanie światu. Prowokując konflikty, dostrzega w nich sens istnienia, dokonuje powtórzenia gestu romantycznego bohatera: Gdy walczy się w pojedynkę z całym światem, uruchamiają się w człowieku niespodziewane moce. To w ich świetle widzi się jak na dłoni poruszające ludźmi sznurki, a dojrzewanie staje się przejściem z pozycji bezwładnej lalki do świadomego swej roli lalkarza. Początkowo klecenie kukieł z resztek w krawieckim warsztacie ojca jest niewinnym, dziecięcym ćwiczeniem wyobraźni, przezwyciężaniem samotności, tworzeniem wyimaginowanych przyjaciół. Stopniowo jednak przeradza się w coś więcej. Narrator, odkrywszy w sobie talent do pisania, wstępuje do klubu literackiego. Tam, inspirowany poradami pana Szczepana, nie tyle szlifuje styl i umiejętność opowiadania, ile doskonali zdolności kreacyjne. Przekonuje się, że manekiny potrafi nie tylko obdarzyć formą, ale ma również moc, by tchnąć w nie życie. To, co pierwotnie nosiło znamiona trywialnej kompensacji, substytucji, zamieniło się w niebezpieczną zabawę w demiurga. Przypomnijmy znamienne przestrogi ojca z – nomen omen – Traktatu o manekinach Brunona Schulza: Materia nie zna żartów. Jest ona zawsze pełna tragicznej powagi. Kto ośmiela się myśleć, że można igrać z materią, że kształtować ją można dla żartu, że żart nie wrasta w nią, nie wżera się natychmiast jak los, jak przeznaczenie? Czy przeczuwacie ból, cierpienie głuche, nie wyzwolone, zakute w materię cierpienie tej pałuby, która nie wie, czemu nią jest, czemu musi trwać w tej gwałtem narzuconej formie, będącej parodią? Czy pojmujecie potęgę wyrazu, formy, pozoru, tyrańską samowolę, z jaką rzuca się on na bezbronną kłodę i opanowuje, jak własna, tyrańska, panosząca się dusza?[1].
I tu, jak się zdaje, dotykamy sedna powieści Manekiny: Maliszewski kontynuuje myśl Schulzowskiego Jakuba i prezentuje z pomocą swego narratora świadomość „cierpiącej pałuby”. W planie fabularnym odsłania się to, gdy poznajemy tekst opowiadania, jakie na konkurs literacki napisał bohater. Narratorem tego utworu jest jeden z manekinów – Łukasz Pancernik. Cytowane opowiadanie niepostrzeżenie wkrada się w główny tok narracji. „Ja” dotychczasowego narratora-bohatera zostaje wyparte przez „ja” manekina, a właściwie wielu manekinów. Dokonuje się proces zawładnięcia materią powieści przez wykreowane monstrum. Tekst staje się jakby bezradnym bełkotem, pełnym cierpienia kukieł, które nagle zostały rażone gromem świadomości i nie wiedzą, jak sobie poradzić. Dopada je coś, co można nazwać „nadzmysłowością” – nie selekcjonują bodźców, bo nie znają żadnej hierarchii. Wszystkie dźwięki, obrazy, szczegóły, smaki, erotyczne doznania zwalają się na nie z jednakową intensywnością. Pobrzękują w ich narracjach strzępy różnych jaźni, jakby same pałuby pełniły tylko funkcję medium – są niczym odbiorniki radiowe, które nagle obdarzono świadomością: Koń wyszedł zza zarośli, zza słońca. Pod wiatr. Podrygują kosmyki grzywy. Kiwają się słoneczniki. Dziecko uczepione sztachet. (…) Promienie słońca w przetaku wiatru. Miarowo kiwają się głowy kur. Zaduma indyków. Półsen prosiaków. Krowa milczy w zmowie z łańcuchem. Kosmiczna cisza, słychać głosy zza chmur. Najmniejsze szczegóły z dziką łatwością dopadają do oczu. Majestat wsi. (…) Usta poruszają się same. Trans. Nie biorę odpowiedzialności. W wojsku mówili na mnie poeta.
Ostatecznie okazuje się, że manekiny odgrywały określoną rolę w powieściowym planie i raczej nie wymknęły się spod kontroli. Przywoływane upiory „frankensteinów i golema” nie dokonały zemsty. Wręcz przeciwnie – chyba musiały się pojawić jako katalizatory oczyszczenia w czasie zajęć tzw. dram manekinowych, kiedy to leczony mógł pozbyć się wszystkich swych demonów, nazywając je i niszcząc przedstawiające je kukły. Manekiny stworzone przez bohatera zostają symbolicznie pogrzebane w pustych trumnach, które wypłynęły z miłogrodzkiego cmentarza po powodzi – tak dopełnia się ich przeznaczenie.
Motto Manekinów stanowi cytat z utworu Mariusza Grzebalskiego: Prowadzą mnie słowa. Jestem jak lalka / czekająca na zmartwychwstanie lalek. Dla bohatera-narratora słowa te mogły stać się przekleństwem, gdyby w porę nie uświadomił sobie, że każdy jest manekinem dopóty, dopóki siebie o to nawet nie podejrzewa: Ojciec, matka, Miłogród. No i bracia. Lektury, koledzy. To są te sznurki. A wstrząsany konwulsjami manekin zdaje się ich nie dostrzegać. Choć zapewne i on czeka na swoje zmartwychwstanie.
Manekiny to jeszcze nie ostatni etap prozatorskiego eksperymentu Karola Maliszewskiego. Wiedząc, że autor traktuje wyzwania poważnie, wypada powtórzyć za Szczepanem: Zatem liczę na ciąg dalszy i ten drugi tom zatytułuj „Ludzie”.
- B. Schulz: Proza. Kraków 1973, s. 66.↵