Interesujące, że nestor Wajda próbuje odświeżyć przykurzone audiowizualia wiecznie zieloną rockową muzyką, niekoniecznie pochodzącą z epoki. Obok klasycznych numerów pokroju Centrali Brygady Kryzys, Mojej ulicy Aya RL czy Tchórzy Dezertera w formie filmowego refrenu występuje romantyczny song Chłopców z Placu Broni Kocham wolność, z jednoznacznie wyśpiewanym credo: „Wolność – kocham i rozumiem, wolności oddać nie umiem (…)”. Taka ścieżka dźwiękowa pozwala do pewnego stopnia dynamizować fabularne przerywniki i unikać akademickiego patosu, budowanego w tak epickich historiach zwykle przy pomocy tradycyjnej instrumentalnej muzyki ilustracyjnej. Z drugiej strony teksty piosenek tworzą niekiedy z obrazem tautologiczną lub nazbyt deklaratywną zbitkę, czy to przybierając formę oskarżenia społeczeństwa: „boicie się krzyczeć, boicie się milczeć…” (Dezerter), czy też kiczowatej afirmacji: „daj się ponieść fali ludzkich serc” (Daab).
Podobne grzechy zdarzają się także na poziomie dialogów. „Umie porwać tłum” – powiada jeden niedostatecznie charyzmatyczny stoczniowiec do swego kolegi, patrząc z podziwem pomagiera herosa na przemawiającego Wałęsę. O tym, że tylko Lech może powieść tłumy na barykady, dowiemy się od takich suflerów parę razy. A przecież wystarczyłoby tę wyjątkowość lidera choć raz odpowiednio pokazać. Inna para stoczniowców rozgrywa między sobą spór o wartości, zerkając nerwowo na zomowców zwierających szyki pod bramą. Starszy chce brać wywalczoną podwyżkę i wracać do rodziny, młodszy – walczyć dalej „o wolność”. „Jak się za dużo chce, to się gówno dostaje” – komentuje filozoficznie te pragnienia doświadczony robotnik, a Wajda dobrodusznie rozgrzesza i zapalczywych młodych, co konieczności kompromisów nie znają, i konformistyczną starszyznę, co rewolucyjnych zmian się lęka. I apologetom Okrągłego Stołu świeczkę, i przeciwnikom uznania jego konieczności ogarek.
Tak czy owak wszystkie mądre wybory będą zasługą obdarzonego niezwykłą intuicją przywódcy, który wyczuwa, jak daleko może się posunąć w swych partyzanckich podchodach i kiedy należy spasować. Reszta niezależnego i samorządnego ruchu robi za tło. Anna Walentynowicz liczy się jako postulat strajkowy, Henryka Krzywonos jako goniec mówiący po angielsku. Geremka i Mazowieckiego Wałęsa dopiero po chwili rozważań łaskawie dopuści do wspólnego stołu, wielce przenikliwie zauważając, że intelektualiści również mogą się przydać. Co do swojej przyszłości natomiast ekranowy wódz nie ma złudzeń: „ci, co wynosili mnie na ołtarze, będą we mnie rzucać kamieniami” – mówi, a potem na potwierdzenie tych słów dostajemy scenę ze stanu wojennego, w której transportowanego do Arłamowa Wałęsę zaczepieni przez niego chłopi chcą zlinczować. Brnąc w takie dosłowności, Wałęsa cofa się do samych początków filmów biograficznych, kiedy to nie tylko portretowany człowiek był z żelaza, ale i każde jego słowo z marmuru.
Skłonność Wajdy do symbolicznych uproszczeń daje też czasem efekt mocno dyskusyjny. Figurę dobrego Rosjanina z Katynia zastąpiła karmiąca płaczące dziecko Wałęsy milicjantka – Matka Polka w mundurze, dla której plugawy zawód był, jak sama tłumaczy aresztowanemu (sic!), życiową koniecznością. W dłuższej sekwencji innych budowanych konsekwentnie w tkance filmu quasi-groteskowych scen (jak „podwójne odwiedziny” oficjeli w noc wybuchu stanu wojennego) powyższa pewnie z powodzeniem by się obroniła. Rzecz w tym, że Wajda szarpie za wiele estetycznych sznurków naraz, przyjmuje zbyt wiele perspektyw, chcąc jednocześnie z dystansu zdać relację z faktów, opowiedzieć z poziomu przeciętnego Polaka-szaraka o wielkim liderze, a zarazem powplatać w to wszystko realistycznie odmalowane życie osobiste bohatera. Z tego ostatniego zostają więc ścinki potencjalnych konfliktów, które całkiem niedawno przecież eksplodowały w postaci autobiografii Danuty W. Uległa żona w interpretacji Agnieszki Grochowskiej zbuntuje się tylko raz, wyrzucając za drzwi mieszkania kłębowisko zasiedziałych dziennikarzy razem ze swym mężem, który jednak już po chwili powróci i jednym żartem ponownie przemieni ją w gdańskiego Kopciuszka.
Wałęsa – ten mityczny uwodziciel tłumów, Wałęsa – ten niezrównany zaklinacz swojej połowicy tak fascynuje Andrzeja Wajdę, że nie potrafi on wydobyć filmu spod uroku eksprezydenta. Być może sekret tego nieodpartego czaru leży w lustrzanych podobieństwach tych dwóch nietuzinkowych postaci. Wyrosły na wzorach szlacheckiego przedwojnia reżyser musiał odnaleźć się w warunkach „chłoporobotniczych” rządów, lawirując między opozycją a posłuszeństwem władzy. Dotykają go za to teraz zresztą podobne oskarżenia jak Wałęsę, króla robotników, który rzekomo rządził tylko dlatego, że socjalistyczne władze uznały go za dyletanta, nadającego się do roli posłusznej marionetki.
Scenariusz Janusza Głowackiego stępiony, mimo protestów pisarza, przez Wajdę wydobywa gdzieniegdzie ironicznie te paralelizmy postaw dwóch panów W. „Będę mówił po polsku, bo chcę powiedzieć to, co myślę, a myślę zawsze po polsku” – deklarował twórca Korczaka wobec międzynarodowego audytorium podczas oscarowej gali. „Ja zawsze myślę, co mówię” – prezentuje z kolei swój punkt widzenia filmowy Wałęsa zagranicznym dziennikarzom, w sposób charakterystyczny dla siebie myląc kolejność wyrazów.
W Wałęsie Wajda, który zwykle bywał orędownikiem romantycznego mitu, spróbował połączyć heroiczną opowieść o rozniecaniu ognia rewolucji z chłodnym zapisem historycznym. Rezultat takiego mariażu zaowocował filmem doskonale letnim. Zachowawcze powstrzymywanie się od patosu nie pozwoliło dopuścić na ekran nadmiernych emocji, a zimna dyscyplina w relacjonowaniu kolejnych punktów zwrotnych nadała filmowi rytm monotonnej podróży przez kolejne stacje na drodze do wolności. Ani teledyskowe wstawki montażowe, ani błyskotliwe w wielu momentach dialogi, ani wreszcie bliskie perfekcji kreacje aktorskie nie potrafią dostatecznie ogrzać tego tygla, w którym dzisiejsze resentymenty są rozwadniane wczorajszymi zasługami. Wyższą temperaturą wciąż buchają zatem okołofilmowe dyskusje.
1 comment
Panie recenzencie Lesiaku, analiza filmu – szkolna.
Doceniam Pana siłowe próby w erudycji i intelektualny wysiłek, ale tego nie daje się czytać!
Proszę złożyć podanie o przeszkolenie u pana Soboloewskiego albo u pana Pietrasika czy pana Raczka
Kibicuję Panu, wierzę w Pana, ale z takim warsztatem pozostaje Pan tylko ukrytym krytykiem. Sorry, taka grafomania nie przejdzie!
Comments are closed.