Polska szkoła reportażu to trzy razy K: Kapuściński, Kąkolewski, Krall. Te trzy legendy dziennikarstwa stworzyły kanon, który stał się podstawą polskiej sztuki reportażu. Co jednak ostało się z tego we współczesnej literaturze? Czy nazwiska te funkcjonują już jedynie jako niedościgniony wzór, czy też może nie wytrzymały próby czasu? Jedno jest pewne – literatura faktu przeżywa obecnie swój renesans – przynajmniej w sensie ilościowym. Mamy bowiem do czynienia z prawdziwym wysypem publikacji, które zaklasyfikować można do gatunku literatury faktu, a więc literatury, która stawia sobie za zadanie rzetelny opis rzeczywistości takiej, jaka ona jest. Ale co z jakością? Co z warsztatem?
Legendy rdzewieją. Współczesność ma tendencję do odnajdywania w pomnikach z brązu ich prototypu w postaci prawdziwych ludzi, z ich słabościami i ułomnościami. Spadek po postmodernizmie – dekonstrukcja. Nic więc dziwnego, że krytycznie podchodzimy do wszelkich autorytetów. Tak stało się w ostatnich latach z papieżem polskiego dziennikarstwa – Ryszardem Kapuścińskim. Biografia Kapuściński non fiction Artura Domosławskiego stała się okazją do rewizji reguł rządzących sztuką dziennikarstwa. Podstawowa jej zasada – a więc obiektywizm, została podważona. Kapuściński jako dziennikarz został posądzony o konfabulację, koloryzowanie rzeczywistości, tworzenie fikcji. Zawód: reporter? Mit został bezpowrotnie obalony, a książki Kapuścińskiego powędrowały na półkę z beletrystyką.
Czy to jednak źle? Okazuje się, że sama twórczość niewiele z tego powodu ucierpiała. Nastąpiło jedynie przesunięcie akcentu w pojęciu literatury reportażowej. Z reportażu na literaturę właśnie. Wbrew pozorom taka zmiana okazała się bardzo odświeżająca. Nie musimy już łudzić się, okłamywać abstrakcyjną obiektywnością. Możemy dzięki temu podziwiać kunszt pisarski Kapuścińskiego, jego umiejętność tworzenia z siermiężnej i w gruncie rzeczy wszędzie tak samo prozaicznej rzeczywistości, narracji bogatej w barwy, smaki i wartką akcję.
Po tym, kiedy dziennikarz wyszedł ze swojej roli abstrakcyjnego punktu odbijającego rzeczywistość, powstała zupełnie nowa jakość. Powstała literatura. O tym, że postrzeganie nie jest neutralne wiemy już od dawna, tym bardziej brak neutralności reportażu nie powinno nikogo dziwić. W klasycznej już koncepcji Barthsa (R. Barthes, Światło obrazu. Uwagi o fotografii), dzielącej obraz na studium i punctum, obraz rzeczywistości jest już jej interpretacją. A interpretacja ta uzależniona jest od sposobu wykadrowania, od tego, co jest wyeksponowane na pierwszym planie (punctum), a także od tego, co ten pierwszy plan uzupełnia, co stanowi tło i kontekst. Patrząc dokonujemy wyboru, utrwalając obraz, utrwalamy przede wszystkim swój punkt widzenia. Patrzenie jest więc aktem politycznym.
W tym miejscu warto już przejść do pierwszego przykładu współczesnej polskiej literatury reportażowej. Jednym z najgorętszych nazwisk tego nurtu jest obecnie Wojciech Tochman, autor tak popularnych książek jak Córeńka (o poszukiwaniu zaginionej na Bali polskiej dziennikarki), Dzisiaj narysujemy śmierć (o ludobójstwie w Rwandzie), czy mający premierę w październiku tego roku reportaż Eli Eli, zabierający nas w podróż po slumsach Filipin. To, co czyni Tochmana godnym następcą Kapuścińskiego, jest właśnie jego umiejętność doskonałego kadrowania rzeczywistości. Pozwolę sobie zaprezentować fragment, a właściwie obraz, ujęcie, pojedynczy kadr utrwalony w reportażu z Filipin:
„Koło targu boisko do koszykówki, jakiś brezent, pod którym ktoś mieszka, dalej wędrujący posąg czarnego Chrystusa, Ciebie Boga wysławiamy, figura czarnej Maryi, dalej burdel, dalej biała trumna, to tu, to tam, jedna, druga, trzecia, większa, mniejsza. Wszędzie ciężarówki załadowane plastikowymi butelkami, kartonami, wszystko to zebrali ludzie i przynieśli do skupu, wszędzie złom, sterty złomu, tony. Stuk-stuk, stuk-stuk, młotki w dłoniach oddzielają w starych sprzętach domowych metal od plastiku. Wszędzie obudowy po telewizorach, radiach, lodówkach, wszędzie druty, puszki, szprychy, opony, kanapy ze starych samochodów na samym środku ulicy. Siedzą na nich stare niestare kobiety, blisko siebie, ciasno, chyba nigdzie na świecie nie ma tylu prababek na kilometr kwadratowy. Siedzą i młode, nastolatki, z brzuchami. Wszędzie te brzuchy, wszędzie małe dzieci. Biegają po ulicy bez żadnej opieki. Co dzisiaj jadły? Co piły? Nagie, brudne, usmarkane, podrapane, owrzodzone, poranione, bawią się między samochodami, motorami, rikszami. Kierowcy jeżdżą wolno, muszą uważać. Nie daj Bóg przejechać dzieciaka, natychmiast pojawią się te wszystkie babki, matki, ojcowie, ciotki, wujowie, kuzyni. Wyrosną spod ziemi i wymierzą karę”[1].
Poddając ten obraz barthesowskiej analizie, widzimy na pierwszym planie wędrujący posąg czarnego Chrystusa (zaakcentowany dodatkowo w tym fragmencie dwukrotnym wezwaniem Boga), stanowiący punctum obrazu. Studium, a więc kontekst stanowi filipińska bieda, a więc przykłady nędzy, brudu, demoralizacji i zezwierzęcenia, jakich spodziewamy się w zaułkach slumsów. Czy jest to obraz neutralny? Apolityczny? Obiektywny? Nie – ponieważ byłby wtedy bezbarwny. A trzeba przyznać, że jest to elektryzujący fragment dobrej literatury. Co nas w tym obrazie pociąga? Co się nam w nim podoba? Gdyby była to tylko orientalność biedy, musielibyśmy sobie wytknąć hipokryzję. Obraz ten aż nadto przypomina realia polskiej wsi popegeerowskiej, żebyśmy mogli wykpić się takim argumentem. Otóż porywająca jest kompozycja.
Specjaliści od muzyki wiedzą doskonale, że największe emocje w człowieku budzi mieszanie wysokich i niskich rejestrów. Kiedy słuchamy piosenek Adele z ich zmiennym rytmem – od spokojnej ballady, do pełnego uniesienia hymnu, czujemy wzruszenie. Podobnie w powyższym fragmencie – nic tak do siebie nie pasuje jak sacrum i profanum, figura Czarnej Madonny i burdel, Chrystus i sterty plastikowych butelek, brzuchata nastolatka, usmarkane dziecko – i znowu – nie daj Bóg! Przyjdzie kara! Taką kompozycją tworzy się doskonały estetycznie obraz, składający się z zwyczajnych przecież elementów.
Czy jest to obraz neutralny politycznie? Zupełnie nie. Można nawet poddać go analizie pod tym kątem, dopuścić się pewnej celowej nadinterpretacji. Reporter odwiedza slumsy, obserwuje i stawia diagnozy. Nędza i zacofanie to wina otępiającej siły religii (figury Chrystusa i Madonny), ale także postkolonialnej działalności konsumpcyjnego Zachodu, zalewającego kraje Trzeciego Świata tanim badziewiem i śmieciami (tony śmieci zalegające ulice, ludzie demontujący zużyty sprzęt, co jest częstym źródłem utrzymania ludzi w biednych rejonach świata). Choćby odrobina złej woli pozwoliłaby nie bez zasadności nazwać Tochmana lewakiem.
- W. Tochman, Eli Eli, Wydawnictwo Czarne 2013.↵
1 comment
Ciekawy tekst – dziennikarstwo czy bycie reporterem to zawody dla osób otwartych, które nie boją się wyzwań. Polecam też lekturę tego tekstu: http://www.policealna.blog.gowork.pl/dziennikarstwo-to-cos-dla-mnie/
Comments are closed.