Niedawno zrealizował Pan pewien projekt wspólnie ze swoim młodym uczniem, Michałem Gonickim. Jego kanwą była podróż po Polsce, podczas której powstawały liczne fotografie, dokumentujące życie w różnorodnych miejscach. Korzystali Panowie przy tym z klasycznego warsztatu fotografa, czyli aparatów analogowych i ciemni. W gruncie rzeczy to bardzo romantyczny pomysł, jego ważną częścią jest też relacja mistrz-uczeń. Czy Pan również miał swojego mistrza…?
Trudo wymienić jedno nazwisko. Bardzo wcześnie dowiedziałem się o grupie Magnum. Ale największe wrażenie, bardziej niż jakieś pszczególne osobowości, robiły na mnie zdjęcia. Czasami ktoś przywoził album fotografii ulicznej, powojennej fotografii pokazującej biedę, która panowała nie tylko w zniszczonej Polsce, ale w wielu innych krajach Europy. Na przykład jest takie moje zdjęcie – dziewczyna stojąca przy skuterze Lambretta, ona coś sobie rysuje, bo jest malarską i są dwie osoby koło niej. Niektórzy ludzie z Zachodu pytają, czy to było zrobione we Włoszech, bo ten bruk, ten chłopiec, który jest bosy, to wszystko sugeruje, że zdjęcie mogło być zrobione na przykłąd w Neapolu w 1958 czy 1959 roku, a ono zostało zrobione w Brodnicy. Wtedy było tak, jakbyśmy wszyscy, my fotografowie, chodzili tymi samymi uliczkami. Fotografowie mieli wspólną wrażliwość i obserwacje, tak jakby nie było żelaznej kurtyny.
Czy wobec tego czuje Pan potrzebę przekazania swojej wiedzy i umiejętności komuś młodszemu?
Ta potrzeba zjawiła się wraz z Michałem, który przyszedł do mnie, gdy zrezygnowałem z pracy wykładowcy na Uniwersytecie Warszawskim. Wtedy przekonałem się, że mogę dalej uczyć fotografii i to bardziej indywidualnie, więc w naturalny sposób wziąłem to zadanie na siebie. Być może to zastąpiło mi udzielanie wykładów. Przyjaźnimy się z Michałem, a taka międzypokoleniowa przyjaźń między osiemdziesięcio- a piętnastolatkiem jest rzadkością.
Czyli ta sytuacja jest poniekąd przykładem relacji, o której pisał Fromm…
Tak, tak.
Projekt, o którym mówimy, a więc swego rodzaju dokumentacja podróży po Polsce, można odebrać jako społecznie wrażliwy. Docierają Panowie ze swoimi fotografiami do pojedynczych ludzi, wręczając im zrobione niedługo wcześniej zdjęcia. To zupełnie coś innego niż obrazy, z jakimi stykamy się w mediach, reportaż też pełni inne funkcje. Gdzie dzisiaj jest miejsce dla fotografii zaangażowanej?
Są duże magazyny, w których króluje glamour, gwiazdorstwo, prominenci. Ktoś je kupuje, dzięki nim tysiące ludzi mają miejsca pracy, ale mnie one nie interesują. Dla fotografii humanistycznej pozostały już tylko nisze: szkoły fotograficzne, wystawy w galeriach. Jeśli komuś, oprócz wystawy, uda się jeszcze zrobić album to jest już bardzo dobrze. I trzeba to kontynuować. Nie ma sensu się załamywać, że jesteśmy w niszy. A protestowanie przeciwko procesom, które są nieuniknione, jest bezcelowe. Wszystko się zmienia: świadomość społeczna, obyczaje, stosunki międzyludzkie. Nie możemy wstrzymać komunikacji za pomocą smsów, nawet, jeśli prowadzi ona do analfabetyzmu. Co zostało z rozmowy, listu ręcznie pisanego i jakie to miało konsekwencje dla komunikacji społecznej? Róbmy swoje i cieszmy się z tego. Bądźmy szczęśliwi.
W popularnych czasopismach, o których Pan wspomniał, widzimy przede wszystkim ludzi znanych. W swoim dorobku ma Pan wiele fotografii osób również znanych, chociaż w większości przypadków to zupełnie inny rodzaj sławy. Fotografował Pan na przykład zaprzyjaźnionych malarzy, rzeźbiarzy i ich wernisaże w Galeriach Foksal i Krzywe Koło, dzisiaj jest to część historii sztuki. Czy wykonywał Pan te fotografie, bo chciał udokumentować ważne wydarzenie artystyczne, czy były to raczej dla Pana zdjęcia pamiątkowe?
Czasami było oczywiste, że trzeba wykonać zdjęcie. Przy pewnych sytuacjach i nazwiskach zapalała się czerwona lampka, wiedziałem, że dane wydarzenie jest ważne dla historii kultury. Jednym z nich była paryska premiera Wielopole, Wielopole Tadeusza Kantora. Byłem tam kilka dni wcześniej i fotografowałem próby spektaklu. Podczas premiery podchodzili widzowie, gratulowali Kantorowi. Wiedziałem, że byłem tam jedynym fotografem, że na sali był Peter Brook, który prawdopodobnie podejdzie do Kantora. Świadomie czekałem na ten moment. Rzeczywiście podszedł. Udało mi się zrobić zdjęcie.
Świat sztuki był Panu bliski również ze względu na wybrany przez Pana kierunek studiów. Ma Pan wspomnienia związane ze studiami historii sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim? Studiował Pan w bardzo ciekawym czasie i z ciekawymi osobami, Jerzym Ludwińskim, Urszulą Czartoryską, Włodzimierzem Borowskim…
Tak, także Wiesławem Borowskim – późniejszym dyrektorem Galerii Foksal. Ale wtedy nie spędzałem z nimi dużo czasu. Włodek Borowski i Ludwiński mieszkali w swoim mieście, lepiej dawali sobie radę finansowo. Mnie nie było stać, żeby iść z nimi do modnej restauracji „Europa”, pić wódkę i jeść schabowego. To się zmieniło, gdy dostałem pracę w „Stolicy” i przyjeżdżałem od czasu do czasu do Lublina. Zanim to nastąpiło, byłem raczej outsiderem. Urszulę Czartoryską pamiętam lepiej z późniejszego czasu, gdy zamieszkała w Warszawie.
Zdaje się, że miał pan niedawno urodziny. Życzymy wszystkiego najlepszego, 200 lat twórczych rozkoszy, bo 100 lat to zdecydowanie za mało.
Dziękuję. Dostałem nieprawdopodobną ilość życzeń, które przyszły do mnie przez facebook. Nawet od osób, których nigdy nie spotkałem.