W kontekście Świąt – a dokładniej po nich – pojawia się w pracowniczych small-talkach wszystkim znane, rytualne zaklęcie: „święta, święta i po świętach”. Nagle wszyscy z udawaną na potrzeby chwili nostalgią rozmarzają się, jak to drzewiej bywało, jak to świąteczną atmosferą można było się zachwycić, jak to czas biegł inaczej i że teraz też jest inaczej – w domyśle „nie tak, jak drzewiej”. Po odprawieniu rytuału nostalgii, grupka płynnie przechodzi do rytuału postanowień, czego to się we właśnie rozpoczętym, nowiutkim roku nie zrobi: ile to się nie schudnie, czego to się nie nauczy, w ilu maratonach się nie przebiegnie, ile się nie nawychodzi za mąż i tak dalej. Wszystko oczywiście po to, by za rok spotkać się w podobnym gronie, o podobnej porze, by pakiet podobnych rytuałów odnowić.
Z reguły jednak podobne czynności odnoszą efekt odwrotny – miast pozytywnie zmotywować, pomagają na własnej skórze odczuć mizerię żywota, który z jakichś bliżej nieokreślonych przyczyn, nie pozwala pożyć tak, jak by się oczekiwało. Co ciekawe, psychologowie wiedzą, a przynajmniej twierdzą, że wiedzą, czemu tak jest.
Zanim kolejny raz weźmiemy udział w obrzędzie poświątecznych obiecanek, zadajmy sobie pytanie: po co miliony rodaków w ogóle chcą się w to bawić? Czy nie jest aby tak, że noworoczne postanowienie sprawić ma, że poczujemy się w życiu lepiej? Że oto wyznaczamy sobie cel, do którego będziemy dążyć, który z jakichś powodów nada sens najbliższym kilkunastu tygodniom, miesiącom?
Są powody przypuszczać, że tego rodzaju cele mają ścisły związek ze strukturą statusową, w jakiej funkcjonujemy. Warto zwrócić uwagę, że w towarzystwie dzielimy się na ogół tylko tymi obiecankami, które na pozostałych mogą w jakiś sposób zrobić wrażenie. Nie jest fajnie (odwieśmy na moment ideały politycznej poprawności) stwierdzić w gronie kolegów, że w tym roku nauczę się szydełkować. Lepiej powiedzieć, że wybiorę się w podróż po Europie, by spróbować przynajmniej pięciuset marek piwa. W gronie koleżanek nie będziemy chwalić się marzeniem o podtuningowaniu starzejącego się poloneza. Lepiej powiedzieć, że napisze się tomik wierszy. Wymieniać podobnych pomysłów można by wiele. I każdy z nich traktować można jako szeroko rozumianą „inwestycję w siebie”. Niewypełnienie tych zamierzeń powoduje, że dopada nas uporczywe wrażenie, że wciąż tkwimy w miejscu i że w związku z tym nasza wartość sukcesywnie spada (a jeśli dodać fakt, że człowiekowi przybywa zmarszczek, a ubywa adoratorów i nic nie świadczy o tym, że da się to odwrócić, na horyzoncie raptem zaczyna majaczyć widmo depresji).
Niestety, wiele wskazuje na to, że jesteśmy do takiej gonitwy, nawet jeśli ma być pozorna, genetycznie zaprogramowani. A nawet gorzej: najprawdopodobniej natura nie przewidziała czegoś takiego jak ogólna szczęśliwość. Prawo dżungli nie sprzyja optymistom. Gdyby szczęście było naszym biologicznym przeznaczeniem – najprawdopodobniej byłoby nam je znacznie łatwiej osiągnąć. A jednak tak nie jest. Szczęśliwy organizm, oddający się rozkosznemu próżnowaniu, kontemplowaniu wesołości, czerpiący z życia garściami staje się – przykro to mówić – łatwym celem. Odpuszcza, zapomina o niebezpieczeństwie, wystawia się na cios. W efekcie, nie przeżywa miesiąca. Pesymiści, choć myśl to iście przygnębiająca, mają znacznie większe szanse na powodzenie: zakładając warianty najgorsze z możliwych, są lepiej przygotowani do niespodziewanych, negatywnych zwrotów akcji, ich potomstwo otaczane jest troskliwszą opieką (bo na nuż!). Prawdopodobnie to również z tego powodu ludzie zwykli odczuwać w życiu niedosyt, gonią za czymś lepszym i w konsekwencji – puszą się przed znajomymi.
W perspektywie nauk ewolucyjnych człowiek nie jest niczym innym, niż maszyną do rozmnażania, której zadaniem jest robić wrażenie na innych maszynach do rozmnażania, tylko po to, by produkować więcej kopii swoich genów. Takie noworoczne postanowienia pełnią podobną rolę – mają podnieść nie tylko naszą samoocenę, ale przede wszystkim ocenę ze strony otoczenia. Problem w tym, że gonitwa za statusem jest na ogół wyścigiem bez mety. Psychologia pozytywna, nauka badająca warunki generowania i odczuwania osobistego dobrostanu, przekonuje, że wszystko to, co na ogół przez wielu utożsamiane jest z sukcesem, a więc duży dom, przyzwoity dochód, piękny samochód i seksowny partner – zwykle jest dobrem, do którego niebywale szybko się adaptujemy. Nabyte dobro cieszy stosunkowo krótko, tak samo jak szybko przemija euforia związana z dużą wygraną w totolotka. Po upływie kilku miesięcy samopoczucie – choć może wydawać się to zdumiewające – wraca do wartości średniej, na poziomie której „nie dzieje się nic ciekawego” i „wszystko jest po staremu”. Tak – nawet nauka potwierdza, że pieniądze szczęścia nie dają!
Ekonomiści wprowadzają tutaj kryterium dóbr pozycjonujących i niepozycjonujących. Dobra pierwszej kategorii to wszystko to, co polepsza naszą pozycję społeczno-ekonomiczną względem innych osób. Dobra drugiej kategorii są bardziej prozaiczne: to zdrowie i satysfakcjonujące kontakty społeczne. Niby nic, ale cały dowcip polega na tym, że bez tych drugich satysfakcja z pozostałych jest niemożliwa. Nawet największe pieniądze nie cieszą w samotności i chorobie.
Niestety obecny świat skonstruowany jest w taki sposób, że w znacznym stopniu utrudnia nam osiąganie dóbr niepozycjonujących. O ile mamy możliwości, by zdrowo żyć, o tyle coraz trudniej jest o satysfakcjonujące relacje z otoczeniem. A to z kilku zasadniczych powodów. Po pierwsze – i najważniejsze – nie ma na to po prostu czasu. Szalejący kapitalizm, zwłaszcza w dobie kryzysu, przyzwyczaił nas do wyciskania siódmych potów celem generowania większego produktu brutto. Człowiek wraca do domu i stwierdza, że nie ma siły na socjalizowanie się – zamiast tego spotka się ze znajomymi z telewizora. W najlepszym razie podopieszcza się w facebookowym kółeczku wzajemnej adoracji. I tutaj pojawia się drugi czynnik. Medioznawcy nazywają to „hipotezą spodlonego świata”. Okazuje się, że ci, którzy obcują z mediami generującymi obraz (telewizja, internet), zarzucając w tym miejscu prasę czy radio, są święcie przekonani, że zewnętrzny świat jest – krótko mówiąc – miejscem złym, wrogim, nieżyczliwym, które człowieka sponiewiera, zbije, przeżuje i wydali. Ludzie karmiący się telewizją i internetem o pozostałych mają na ogół zdanie gorsze niż ci, którzy poprzestają na słuchaniu radia i czytaniu gazet czy książek. Na nasze nieszczęście, żyjemy w czasach mocno obrazkowych, które podtrzymywaniu przekonania o spodlonym świecie silnie sprzyjają. I jak tu być szczęśliwym? Czasu na spotkanie ze znajomymi nie ma. Świat jest smutny i zły. Nie na wszystko nas stać. Kryzys. W pracy stres. Założone noworoczne cele trudno realizować (znów ten brak czasu!). Nie pniemy się na drabince prestiżu. Jedyne czego przybywa, to lata.
Stoicy uczą, że warto poprzestawać na małym. Psychologowie pozytywni stoikom akurat przytakują. Odpowiedni trening może przyczynić się do czerpania ogromnej satysfakcji z drobiazgów. Stan takiej spontanicznej radochy z byle czego fachowcy zwą „przepływem” (flow). W tym sęk – potrzebny jest trening – albowiem osiągać stan przepływu nie jest łatwo. Nasz umysł w sposób naturalny uczy się ignorować wartości średnie. Skupia się raczej na skrajnościach. O wiele łatwiej zauważać to, czego jest najwięcej, bądź najmniej. Wartości przeciętne, znośne, letnie – stają się „przezroczyste”, są oczywistością, nad którą nikt się nie zastanawia. Znakomicie ilustruje to pomysłowy eksperyment, który opisywał noblista Daniel Kahneman. Dwóch pacjentów badano kolonoskopowo bez znieczulenia. Pierwszego badano przez minut pięć. Na skali bólu swoje przeżycia umieścił on na pozycji 8 (na 10-stopniowej skali). Po pięciu minutach badanie zakończono. Ból urwał się gwałtownie. Ledwo żywy pacjent poczuł ulgę. Drugi po pięciu minutach swój ból w szczytowym momencie również ocenił na 8. A potem bolało go jeszcze przez minut piętnaście, ale z każdą minutą nieco mniej. Pytanie brzmi: który nacierpiał się bardziej? Logika – i słusznie – podpowiada, że drugi. A jednak osobiste wrażenie było dokładnie odwrotnie. O ile pierwszy deklarował, że nie chciałby za nic powtórki, o tyle drugi swoje wrażenia ocenił jako negatywne, ale drugą część badania postrzegał wręcz w kategoriach ulgi. Całość była dla niego znośna, w razie konieczności do powtórzenia. Wartość skrajna została przyćmiona przez wartości mniej skrajne. I nagle człowiek uczy się, że nie ma najgorzej. Szkoda, że potrzeba nam tak ekstremalnych doznań, by docenić to, co bardziej normalne, zwykłe – o czym już niegdyś śpiewała Joni Mitchell.
Nasza kultura, wszechogarniający konsumpcjonizm i gonienie za statusem, tego co normalne jednak nie ceni i najprawdopodobniej jeszcze długo cenić nie będzie.
Niedługo Święta. Życzenia to fajna rzecz. Gdyby jednak chcieć życzyć tego, co faktycznie zapewni szczęście, życzmy sobie zdrowia i przyjaźni. Nie więcej. Postarajmy się realizować te dwa cele. Kolejne zaczną realizować się same. Jeden z bohaterów komedii Chłopaki nie płaczą mawiał, że w życiu trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, „co lubię robić?” – a potem zacząć to robić. W ogromnym skrócie – miał rację. Sądzę, że to całkiem niezłe postanowienie noworoczne. Bez okresu ważności, który mija po kolejnym Sylwestrze.