Drogą powrotną z rynku, a niekiedy celem odrębnych wypraw, był odcinek Głównej, między Kilińskiego i Sienkiewicza. Tam, po północnej stronie ulicy, znajdowały się małe masarnie i jeszcze mniejsze przy nich sklepiki. Chodziło się tam po mało wykwintne, za to smakowite wyroby, takie jak salceson, „leberka” [wątrobianka], ale przede wszystkim kaszanka. O stałej na ogół porze sam mistrz lub jego czeladnik wynosił z zaplecza wielkie drewniane dzieże pełne kaszanek, z których buchała wonna para. Ustawiała się wtedy niewielka i błyskawicznie obsługiwana kolejka.
Obok, w równoległej kolejce, stały kobiety z garnkami, bańkami lub małymi wiadrami, spoglądające niespokojnie na duży kocioł z ocynkowanej blachy, taki sam, jak do gotowania bielizny. Z tego kotła sprzedający nabierał dużą chochlą zawiesistą, brunatnawą ciecz z drobnymi kawałkami o stałej konsystencji i napełniał nią podstawiane naczynia. Kupujące kobiety często domagały się, aby „zagarnął od dna”. Ten bardzo łódzki produkt, a właściwie półprodukt, powszechnie znany jako „wursztzupa”, był w istocie odpadem – płynem po ugotowanych w nim kaszankach i kiełbasach. Jego ogromną zaletą były wielkie oka tłuszczu i rozdrobnione kawałki wędlin, a głównym walorem – niska cena. Rozcieńczona wodą „wursztzupa” z ziemniakami, zalana barszczem lub zarzucona kiszoną kapustą nie wymagała okrasy, stanowiła podstawowe, cenione danie obiadowe wielu rodzin.
[…] Dla mnie dwie cechy decydowały o osobliwej fizjonomii tego miasta: „rolwagi” ciągnięte po bruku przez dwa ciężkie perszerony i chustki na ramionach łódzkich kobiet. „Rolwaga”, jeden z licznych przyswojonych przez łódzką gwarę germanizmów, oznaczał dużą platformę, najpierw na metalowych, później na ogumionych kołach, załadowaną poza granice możliwości belami bawełny lub przędzą na tekturowych „tytlach”. Często ubezpieczał ten transport starozakonny Żyd, w czarnym chałacie i w jarmułce na głowie. Był to widok powszechny, również na Piotrkowskiej. Innym, typowo łódzkim obrazem, zwłaszcza w dzielnicach robotniczych, były kobiety w grubych, wełnianych chustach w kratę, zarzuconych na plecy i ramiona. Było to okrycie uniwersalne, niezwiązane właściwie ani z porą roku, ani z wiekiem kobiety, a jedynie ze społecznym środowiskiem, z którego się wywodziła. Chustka zastępowała też wózek dziecięcy; owinięte w nią niemowlę, a czasem i dwoje, bezpieczniej i łatwiej było nieść.Halina Klatkowa
Źródła wykorzystane w tekście:
1. C.B. Aleksandrowicz, Łódź – miasto dymów, „Giewont” nr 3, Łódź–Zakopane 1923.
2. Itzhak Cytrynowski, „And I will remember my covenant…”, Melbourne 1988, tłum. z angielskiego Barbara Herchenreder.
3. Stefan Gorski (Michał Nałęcz), Łódź spółczesna. Obrazki i szkice publicystyczne, Łódź 1904.
4. Halina Klatkowa, Życiorys nie tylko naukowy, [w:] Moja droga do nauki, red. Elżbieta Paradowska, Łódź 1996.
5. Władysław Kossek, Kartki z życiorysu proletariusza, [w:] Wspomnienia weteranów rewolucji 1905 i 1917 roku, Łódź 1967.
6. Motel Kozłowski, Mój dom, [w:] Antologia poezji żydowskiej, red. Arnold Słucki, Warszawa 1983, tłum. Ewa Lipska.
7. Arnold Mostowicz, Żółta gwiazda i czerwony krzyż, Warszawa 1988.
8. Stanisława Sowińska, Okrutne lata, Biblioteka Narodowa, rkps. sygn. akc. 14256.