W początkach XIX wieku Łódź była niewielką osadą (choć prawa miejskie nadano jej już w XV wieku), liczącą około 250 mieszkańców, w granicach Królestwa Polskiego pod zaborem rosyjskim. Dopiero decyzja władz z 1820 roku o jej włączeniu do grona osad fabrycznych, jako ośrodka tkackiego, dała początek industrializacji miasta. Masowy napływ taniej siły roboczej po uwłaszczeniu chłopów spowodował jego żywiołowy rozwój. W XX wiek Łódź weszła więc jako przemysłowa metropolia, licząca w 1900 roku około 300 tysięcy mieszkańców, w 1914 roku – już ponad 500 tysięcy. Obok Polaków, stanowiących ponad połowę ludności miasta, żyli tu Żydzi (28 procent), Niemcy (18 procent) i niewielki odsetek Rosjan (głównie carskich urzędników i wojskowych). Uruchamiano nowoczesne fabryki, kwitł handel, rodziły się i upadały wielkie fortuny, żyjący w nędzy robotnicy radykalizowali się, zasilając szeregi działaczy zrewoltowanego ruchu. Łódź stała się przez to unikalnym miejscem współistnienia wielu narodów, kultur i wyznań, a także miastem wyjątkowych kontrastów społecznych. (Red.)
Lata ’00
Największą atrakcją dla dzieci i starszych była urządzana rokrocznie na Zielone Święta zabawa ludowa zwana Fajką. Już na tydzień przed świętem na Wodny Rynek zjeżdżali wszelakiego rodzaju atleci, kataryniarze i błazny. Rynek wypełniały budy jarmarczne, muzea osobliwości, karuzele, huśtawki i wędrowne teatry. Na środku placu ustawiano gładki, dwudziestometrowy słup, do wierzchołka którego przywiązywano butelkę wina. Umieszczony na dole napis głosił, że stanie się ona własnością tego, kto ją zdoła zdjąć.
Wielu młodych mężczyzn i chłopców usiłowało wspiąć się na szczyt słupa; często zdarzało się, że ten i ów był już blisko celu, gdy tracąc siły, zjeżdżał w dół wśród powszechnego śmiechu. Zdarzało się też, że cała gromada chłopców, jeden za drugim, wspinała się w górę, a gdy ten, który był na wierzchu, zaczął zsuwać się w dół, reszta, ku uciesze gapiów, spadała ze słupa. Niekiedy pojawiał się jakiś akrobata, który udowadniał, że butelkę można zdjąć bez trudu: w takim wypadku, na polecenie władz miejskich zawieszał on nową flaszkę, większą od poprzedniej, i zabawa zaczynała się od nowa. „Słup szczęścia” – tak go bowiem nazywano – cieszył się największym powodzeniem i był stale oblegany przez ludzi. Nic dziwnego, śmiechu było przy nim co niemiara, no i nic to nie kosztowało; za wszystkie inne rozrywki trzeba było płacić.
Władysław Kossek
***
Na wstępie zaznaczyć wypada, że Łódź, mimo iż nie stanowi ani kraju, ani państwa, ma swoją własną narodowość – są to z niemiecka zwani „lodzermensche”. Pierwotną ich ojczyzną były Niemcy; dłuższe od kilku pokoleń przebywanie w kraju naszym przeobraziło w końcu ich patriotyzm germański, lecz nie pociągnęło do narodowości polskiej. Są to ludzie przeważnie bez zasad politycznych – ojczyznę znaleźli na gruncie łódzkim, tu zdobyli byt i stanowiska, przywiązali się do miasta i dzisiaj są bardzo patriotycznymi – „lodzermenschami”…
Gdyby zapytać o właściwą narodowość ogół mieszkańców Łodzi, jest rzeczą pewną, że znaczny procent nie umiałby powiedzieć, do jakiego społeczeństwa ma się zaliczyć. W życiu potocznym sami nazywają się „lodzermenschami” i to im najzupełniej wystarcza. W takich warunkach o dokładnej statystyce narodowościowej mowy być nie może.
Mimo wszystko, pośród wielu tych „ludzi łódzkich”, daje się zauważyć zwrot ku dość szybkiej z nami asymilacji, a dzieci „lodzermenschów” niekiedy otwarcie nazywają siebie Polakami.
[…] Żydzi, dzięki swej niezwykłej ruchliwości i opanowaniu rynków handlowych, odgrywają w Łodzi potężną rolę i bodaj czy nie zyskali największych wpływów. Stanowią trzecią część mieszkańców. Liczy się z nimi ogół łodzian, zależy od nich nie tylko miejscowa prasa polska, teatr, instytucje społeczne, ale nawet cukiernie na wyraźne żądanie „gości” nie trzymają pism nieprzychylnych Żydom, prenumerując w zamian „Izraelitę”, a często dzienniki żargonowe. […] Polacy nabierają w Łodzi zmysłu przedsiębiorczego, odradzają się ze szlachetczyzny, wydostają się ze sfer przesądów i dziwnych niekiedy konwenansów życiowych.Od łodzian bije życie i energia, bije zapał do wywalczenia niezależnych stanowisk. Wyrabiają w sobie pracowitość i rzutkość. Ekonomia krajowa przestała wierzyć w wyłączną potęgę i doniosłość rolnictwa – wytwórczość przemysłowa musi pójść w parze z sochą i broną. Musimy iść naprzód.
Michał Nałęcz
***
Lata ’10
To było bardzo dziwne miasto, owa Łódź, przez nikogo w tych czasach nie kochana. Może przez jej mieszkańców, chociaż i tego nie jestem pewien. Łódź to były trzy, co ja mówię – cztery miasta albo może i więcej. Na pewno więcej. Była Łódź Polaków, Łódź Żydów, Łódź Niemców. Była Łódź Bałut, Łódź Chojen, Łódź Śródmieścia. W mojej pamięci pozostała Łódź ulic i dzielnic zamieszkanych głównie przez hałaśliwą, rozdygotaną, zagonioną, niespokojną biedotę żydowską, żyjącą od soboty do soboty, od Jom Kipur jednego roku do Jom Kipur drugiego. Na Nowomiejskiej i na Wschodniej, na Kamiennej i na Pfeffera, na Południowej i Żydowskiej – ona właśnie, kapciarsko-rzemieślniczo-handlarska biedota była wizytówką tej części miasta.
W ponurych, szarych, brudnych kamienicach ponure, szare, brudne mieszkania zapchane były gratami, dziećmi i zawsze pachniały cebulą i praniem. W tych to mieszkaniach, podczas piątkowo-sobotnich spotkań, opowiadano sobie o fortunie Poznańskiego, o mądrości i wpływach tego czy innego cadyka, o ostatniej roli Molly Picon, o chorobach dzieci i o podatkach, co oddychać Żydom nie pozwalają, o Palestynie i o Trockim.
Arnold Mostowicz
***
Życie ulicy ześrodkowuje się na Piotrkowskiej. Szeregi taksówek prują powietrze, unosząc spieszących się do większych i mniejszych fabryk dyrektorów, adwokatów spieszących się do sali sądowej – ludzi pracy na wyższych stanowiskach, dla których „czas to pieniądz”. Ci ludzie, pogrążeni we własnych myślach, obojętnie wodzą oczyma po tych tłoczących się na chodnikach. Rzucą nerwowo okiem na zegar u wylotu ulicy Dzielnej lub na bank, gdzie mają swoje lokaty, lub w okna wystawowe bankrutującej firmy. Bo przecież to nie jest spacerowa przejażdżka, ale inna forma pospiesznego myślenia w taksówce. Chłopak wykrzykujący na cały głos „Ku-ryjerek” lub „Repu-blika” podbiega do znanej twarzy „pana dygnitarza” czy „grubej ryby” i wrzuca pospiesznie do taksówki numer dziennika z ukłonami przyjaznymi. Dygnitarz rzuca okiem na dziennik, patrzy na dział giełdowy i zwija gazetę w trąbkę, by dalej myśleć o swoich sprawach.