O godzinie 10.00 cała kompania odprowadziła mnie do wartowni. Tutaj uścisnęliśmy się i pożegnaliśmy raz jeszcze. Nie potrafię teraz oddać swoich ówczesnych uczuć. Radość znikła, a w gardle czułem gulę, bałem się, że się rozpłaczę. Było mi przykro rozstawać się z przyjaciółmi, pozostawiać za drutem tych, którzy stali mi się tak bliscy. Aż chciałoby się zawrócić. „Idź, Tolik, idź, bo się spóźnisz na pociąg!” – popędzali mnie i dodawali mi otuchy.
Poszedłem i zaraz rozdzielił nas drut kolczasty. Machając im ręką, wszedłem na wartownię, a jej drzwi zatrzasnęły się za mną. Teraz miałem przed sobą zupełnie inne pożegnanie.
Wprowadzono mnie do pokoju. „Rozebrać się do naga! Stanąć tutaj. Zrobić przysiad i wyciągnąć ręce! Stanąć w kącie!” Potem zaczęli obmacywać moje ubranie. Każdy szew na koszuli, na gaciach, potem całą resztę. Jeden nadzorca sprawdza koszulę, przekazuje ją drugiemu, ten obmacuje i przekazuje oficerowi, tamten – drugiemu, potem trzeciemu, potem kolejnemu i wreszcie – mnie. Zakładam. W trakcie przeszukania byli obecni: kierownik zmiany, starszy pracownik operacyjny i naczelny łagrowy kagiebista.
Przyszła kolej na walizkę. Prawie nic w niej nie było: ręcznik, mydło, szczoteczka do zębów, kilka chustek do nosa, zeszyty z moimi notatkami, książki. Wszystko zostało obejrzane tak samo dokładnie jak ubrania, każdą rzecz obmacało pięć albo sześć par rąk. Zeszyty i książki – strona po stronie. Czego szukają? Nadzorca otworzył Czaadajewa i zobaczył dedykację od Julija. Od razu pokazał ją kagiebiście, który wziął książkę i wyszedł. Z zeszytami też co rusz wychodzili na korytarz, komuś je pokazywali, z kimś się naradzali. Kagiebista wrócił z Czaadajewem i odłożył książkę na bok.
[…]Tymczasem manatki już zostały przerzucone, kierownik zmiany oglądał, obmacując, ostukując, przekłuwając szydłem walizkę, która przed nim została już sprawdzona przez pozostałych. Potem zajął się zabawką, którą dostałem w prezencie, perlonowym rybakiem z wędką. Rybak był cały miękki i niemal przezroczysty. Tylko głowę miał mocno czymś wypchaną. Kierownik ją miętosił i miętosił, obmacywał i obmacywał, ale widocznie sam nie mógł na nic wpaść i wyszedł z rybakiem na korytarz. Po jakimś czasie wrócił i wrzucił rybaka do walizki. Znowu nic!
Do pokoju wszedł sam major Postnikow, szef KGB łagrów mordwińskich. Pokazali mu Czaadajewa. Postnikow obejrzał książkę, przeczytał dedykację i rozkazał:
− Wyciąć i sporządzić akt.
Poprosiłem o wyjaśnienie, co w tej dedykacji jest niedozwolonego, dlaczego ją konfiskują.
− Widzicie, Marczenko, moim zdaniem Daniel wyraził w tym wierszu swoje poglądy.
− No pewnie, że swoje, a nie czyjeś. A co jest w nich buntowniczego?
Postnikow nie odpowiedział. Zaczął przeglądać moje zeszyty.
− Widzę, Marczenko, że przeczytaliście tutaj całego Lenina. Ogólnie to dobrze, ale… Obawiam się, że z waszymi poglądami znowu do nas traficie.
Z takim pouczeniem na drogę odebrałem swoją walizkę, obrzezanego Czaadajewa, paszport, zaświadczenie i skierowałem się do wyjścia. Odprowadzał mnie major, kierownik oddziału. Przeszliśmy przez kilkoro drzwi, przed każdymi z nich major okazywał w okienku jakieś papiery, drzwi otwierały się i po naszym przejściu natychmiast się zamykały. Otwarły, a potem zatrzasnęły się za mną ostatnie drzwi i – wyszedłem na ulicę.
[…]Napełniłem płuca świeżym powietrzem, chociaż mordwińskim – ale już wolnym, i poszedłem, zostawiając wartownię za sobą. Padał śnieg. Duże płatki spadały i od razu topniały na ciepłym ubraniu, które jeszcze nie zdążyło wystygnąć.
Był 2 listopada 1966, pięć dni przed 49. rocznicą ustanowienia władzy sowieckiej.
[…]Na początku lata 1967 wróciłem od rodziców – trzeba było urządzić się bliżej Moskwy. Pół roku temu podzieliłem się z dwoma czy trzema moskiewskimi przyjaciółmi swoim pomysłem [zapisania doświadczeń z pobytu w łagrze]. Nie ukrywałem przy tym, że pewnie spróbuję wyjechać za granicę, ponieważ sam nie będę mógł wcielić w życie swojego planu. Przyjaciele odnieśli się do tego pomysłu sceptycznie: byli przekonani, że próba przekroczenia granicy zakończy się moją śmiercią. „Napisz sam, napisz to tak, jak nam opowiadasz” – przekonywali mnie. […] Licząc na pomoc nowych przyjaciół, postanowiłem pisać, jak będę umiał.
[…]Do pokoju wprowadzono tylko mnie, reszta musiała zaczekać na korytarzu. W pokoju wskazano mi krzesło przy biurku. Miedwiediew odsunął się trochę na bok, jakby ustępując pierwszoplanową rolę wysokiemu, a tamten zaczął się przechadzać. Później zatrzymał się przy mnie.
− Marczenko, cały czas naruszacie obowiązek meldunkowy. Przez dłuższy czas zamieszkujecie w Moskwie bez meldunku.
I robi pauzę, widocznie oczekując na moją reakcję. Ale ja milczę. Wtedy kontynuuje.
− Jeśli w ciągu trzech dób nie wyjedziecie z Moskwy, zostaniecie oddani pod sąd za niedopełnienie obowiązku meldunkowego. Ostrzegamy: nie zostawajcie w Moskwie dłużej niż przez 72 godziny po naszej rozmowie.
Znowu jest mi trudno uwierzyć: wypuszczają? Aż miałem ochotę zapytać: a kiedy zamierzacie mnie wsadzić? Nie czułem wobec mojego „wybawcy” żadnej wdzięczności. Po przerwie powiedział:
− Musimy z wami, Marczenko, porozmawiać. Wy sami wiecie, o czym.
− Niech pan mówi, ja posłucham.
− Nie tu i nie teraz. Umówmy się, kiedy.
− Na nic nie mam zamiaru z panem się umawiać…
− Przez te trzy doby będziecie mieszkali w mieszkaniu Bogoraz? Zadzwonię tam do was i się umówimy.
Napięcie dwóch ostatnich dni doprowadziło mnie do prawdziwego wybuchu:
− Nie rozumiem, czego ode mnie chcecie! Wasi mołojcy depczą mi po piętach, łapią, taszczą, a pan: „porozmawiać”, „umówimy się”! Wolę spędzić te trzy doby z przyjaciółmi!
− Tak czy inaczej będziemy musieli spotkać się i porozmawiać, i wy, Marczenko, doskonale to rozumiecie.
Na tym skończył. Wyszedłem, otoczyli mnie przyjaciele. Aż do tej chwili nie wierzyli, że mnie wypuszczą. Bali się – a nuż z pokoju jest drugie wyjście i po cichu zabiorą mnie do więzienia.
To pierwsze zetknięcie twarzą w twarz z KGB w dalszym ciągu pozostaje dla mnie zagadką. Wszyscy moi przyjaciele łamali sobie głowy nad niespodziewaną, nową taktyką tej organizacji, która w większości wypadków była prostolinijnie miażdżąca, uderzała na odlew, zawsze, kiedy tylko można było uderzyć. Każdy wysnuwał własną wersję, ale wszyscy byli zgodni co do jednego: nie można im wierzyć, uknuli jakiś podstęp. Znowu radzili mi, żebym zniknął. […]
Ale jak długo można się ukrywać? […] Wyszedłem z „podziemia” – i po kilku dniach znowu schwytano mnie na ulicy i przywieziono na posterunek milicji. W pokoju czekał na mnie ten sam człowiek, co ostatnio. Teraz już się nie maskował.
− Jestem pracownikiem służby bezpieczeństwa, Siemionow. Nie zadawać żadnych pytań, to ja będę mówił. O was, Marczenko, wiemy wszystko: i o waszej książce Moje zeznania, i o tym, że przekazaliście ją za granicę i że rozprowadzacie ją po kraju. Nikt nie ma zamiaru was za to ścigać. Potraktujcie to jako wyraz naszego humanitaryzmu, a nie słabości. Jedźcie do Aleksandrowa i żyjcie, pracujcie jak wszyscy sowieccy ludzie. Nie jesteście nikomu potrzebni!
Czy to sen? Bezpieka przejawia humanitaryzm? Nic takiego nigdy się nie zdarzyło i nie może się zdarzyć, ja w to nie wierzę. Mają jakiś swój cel, nie wiadomo jaki (ciągle się nad tym głowię). W głosie Siemionowa słychać stalową nutę:
− Jeśli nie wyjedziecie z Moskwy, zostaniecie oddani pod sąd nie za książkę, a za naruszenie obowiązku meldunkowego. Żyjcie jak wszyscy. Przestańcie obrzucać błotem swoją ojczyznę i ustrój sowiecki. Jeśli nie przestaniecie rzucać oszczerstw, uprzedzam was, że zostaniecie deportowani z kraju.
− Chyba do Mordowii, co?
− Do dowolnego kraju za granicą. Przecież kiedyś sami chcieliście uciekać – ironizuje Siemionow.
I widać od siebie dodaje:
− Bohater! Jesteście po prostu tchórzem, ukrywacie się przed naszymi pracownikami, wyskakujecie przez okienko. Sami się drzecie: jak za Stalina, jak za Stalina. A co by z was zostało za Stalina? Kto by w ogóle z wami rozmawiał?
Tym razem znowu zażądano ode mnie oświadczenia o opuszczeniu Moskwy. I wyjechałem do Aleksandrowa.
Kto wie, gdybym spełnił rozkaz Siemionowa i dalej „żył jak wszyscy”, może rzeczywiście nikt by mnie nie ruszał? W każdym razie przepowiednia Siemionowa spełniła się i w sierpniu 1968 oddano mnie pod sąd nie za książkę, ale za kolejne naruszenie obowiązku meldunkowego.
Za lekturę Moich zeznań skazywano innych.