American Film Festival już od dawna nie musi udowadniać, że jest czymś więcej niż tylko kolejnym przystankiem na festiwalowej mapie Polski. Chociaż Wrocław od kilku lat ma swój sztandarowy przegląd filmowy i AFF zapewne nigdy nie zagrozi silnej pozycji Nowych Horyzontów, nie należy tego październikowego święta kina amerykańskiego lekceważyć. Od pięciu lat bowiem konsekwentnie i z sukcesem kroczy ono wyraźnie wytyczoną ścieżką. Rok w rok odczarowuje amerykańską branżę filmową, zabierając nas w podróż po wszystkich stanach kina i przyprawiając o zazdrość mieszkańców niemalże całej Europy. Bo AFF, czym należy się chwalić, jest – poza francuskim Deauville – jedynym na Starym Kontynencie przedsięwzięciem tego rodzaju. Nic zatem dziwnego, że twórcy zza oceanu chętnie prezentują tu swoje dzieła, z każdym rokiem coraz liczniej przybywając do miasta stu mostów.
Roman Gutek zjadł zęby na organizacji festiwali filmowych. American Film Festival to jego najmłodsze dziecko, które mimo niewielkiego stażu świetnie daje sobie radę. Dzieje się to za sprawą wspaniałego teamu, który Roman Gutek tworzy wraz z Urszulą Śniegowską – dyrektor artystyczną wydarzenia. Dzięki tej dwójce w październiku każdego roku w mieście nad Odrą mamy namiastkę prestiżowego festiwalu Sundance. Co prawda na gwiazdy wielkiego formatu, jak Robert Redford, nie ma póki co liczyć we Wrocławiu, ale repertuar jest już bliski temu z Salt Lake City. Może dlatego otwierający tegoroczny przegląd Whiplash w reżyserii Damiena Chazelle’a oraz zamykający Foxcatcher Bennetta Millera nie były dla nikogo zaskoczeniem. Brak zaskoczenia nie miał jednak zupełnie wpływu na satysfakcję z oglądania. Ale o tym za chwilę.
Tegoroczny repertuar zasługuje na uznanie. Co prawda tandem Gutek-Śniegowska w ciągu tych pięciu lat zdążył nas już nieco „zepsuć” wysokim poziomem prezentowanych obrazów. W tym roku sześć dni festiwalowych wypełniono 70 projekcjami filmów – począwszy od retrospektywy zdobywcy Oskara – Orsona Wellesa oraz przeglądu filmów gościa specjalnego i jednocześnie laureata Indie Star, Whita Stillmana, przez najnowsze dzieła Cronenberga, Millera, Araki’ego, na Swanbergu i Greenie kończąc. Co prawda filmy fabularne stanowiły zdecydowaną większość, ale dokumenty zaprezentowane w dwóch sekcjach – American Docs oraz Special Docs – cieszyły się równie dużym zainteresowaniem. Publiczność, która na AFF ma prawo głosu, ponownie wybrała swoich filmowych faworytów. O ile w poprzednich latach wybór festiwalowiczów nie zawsze pokrywał się z moimi typami, o tyle tym razem byliśmy całkowicie jednomyślni. Dokument Po prostu życie (Life Itself) o zmarłym niedawno Rogerze Ebercie – wybitnym krytyku filmowym, guru wielu pokoleń publicystów i kinomanów oraz niepoprawna politycznie, bo podejmująca (aczkolwiek dość przewrotnie) temat aborcji, komedia Obvious Child na to wyróżnienie zasługiwały.
American Film Festival to przegląd filmów, które poniekąd stoją w opozycji do Hollywood, jego rozmachu i blichtru. Dlatego mam wrażenie, że najnowszy obraz Davida Cronenberga, Mapy gwiazd prezentowany tu przedpremierowo (w dystrybucji kinowej dopiero 7 listopada) nigdzie indziej nie pasowałby tak dobrze. Reżyser stworzył jakże trafny obraz zepsutego Hollywood, współczesnego Olimpu, w którym bogowie o ludzkich zaletach i wadach, ale niebiańskich ciałach, powiązani są więzami wzajemnych relacji, od pogardy po uwielbienie, od miłości po nienawiść. Wrocławską publiczność Cronenberg podzielił na pół – to co jedni bezkompromisowo uznali za celną satyrę, inni – za artystyczny bełkot.
Podczas, gdy Mapy gwiazd spotkały się z różnym przyjęciem, otwierający festiwal Whiplash wzbudził tylko i wyłącznie pozytywne emocje. Wydawać by się mogło, że sukces zeszłorocznego otwarcia, który należał do duetu Swinton-Hiddleston wspieranego nazwiskiem Jima Jarmuscha trudno będzie przebić. Tymczasem Whiplash – film w zasadzie wyłącznie o muzyce i muzykach, i ze znacznie mniej gwiazdorską obsadą (J. K. Simmons – mistrz drugiego planu i Miles Teller – objawienie amerykańskiego kina niezależnego) zafundował nam emocjonalny rollercoaster. Szaleńcze tempo akcji nie zwalnia ani na trochę, a muzyka gra jak oszalała, tak że długo po wyjściu z kina dudniły mi w uszach amerykańskie standardy – tytułowy Whiplash czy Caravan. Dawno kino nie dostarczyło mi tak intensywnych wrażeń i nie zaangażowało mnie tak silnie w losy bohatera. Oglądając film niemal czułam fizyczny ból i zmęczenie młodego perkusisty. Wyraźnie odczuwałam też jego złość i rozczarowanie po pierwszych muzycznych niepowodzeniach, zażenowanie i wstyd, gdy nie był w stanie wypełnić poleceń nauczyciela. Filmów podejmujących temat relacji mistrz-uczeń w kinematografii znajdziemy wiele, jednak Whiplash po mistrzowsku ubiera tę relację w emocje.
Po największym zaskoczeniu wypadałoby opowiedzieć o festiwalowym rozczarowaniu. Wielu wskazuje na Foxcatchera, zamykający festiwal obraz Bennetta Millera, twórcy niezapomnianego Capote. Nie mogę się z tym zgodzić. Co prawda, zapewne jak inni widzowie, spodziewałam się petardy na miarę wspomnianego Whiplash, tymczasem dostałam przeszło dwugodzinny film, który w porównaniu do dzieła Damiena Chazelle’a ma wyraźne problemy z dynamiką akcji. Trudne do zniesienia są również wszędobylskie przejawy patriotyzmu i ochocze wymachiwanie amerykańską flagą. Na szczęście, w ocenie całości wady te okazują się tylko drobiazgami. Zaskakujący zwrot akcji w drugiej połowie filmu rehabilituje ślamazarny początek. A zbyt nachalny patriotyzm wynagradza intrygująca, bo oparta na prawdziwych zdarzeniach, historia olimpijskich zapaśników, Marka i Davida Schultzów, którzy żądni sportowych sukcesów wchodzą w bardzo skomplikowaną relację z pewnym ekscentrycznym bogaczem. Miller, który nie po raz pierwszy na ekranie podejmuje sportowy temat (wcześniej wyreżyserował Moneyball z udziałem Brada Pitta) dość kurczowo trzyma się faktów, jednocześnie tworzy ciekawe portrety psychologiczne. Pomagają aktorzy. Największą niespodzianką jest dramatyczna rola Steve’a Carella, który do tej pory był dyżurnym wesołkiem Hollywood. Ale ponoć każdy komik ma swoją mroczną stronę. Aktor odsłania ją przed nami wcielając się w rolę zamożnego Johna du Pont, sponsora i samozwańczego mentora zespołu zapaśników. Mark Ruffallo i Channing Tatum w rolach braci Schultz wypadają wiarygodnie, ale w scenach z udziałem Carrella są tylko dodatkiem.
Zawsze wydawało mi się, że komedia jest najtrudniejszym gatunkiem filmowym. O ile w kinie komercyjnym trudno o dobrą, trzymającą wysoki poziom komedię, o tyle kino niezależne radzi sobie z tym gatunkiem doskonale. Dowód? Skeleton Twins i Do Ciebie, Philipe – dwa filmy (nie licząc zwycięskiego w sekcji Spectrum Obvious Child), przy których uśmiałam się do łez i które wraz z bezkonkurencyjnym Whiplash stoją na moim medalowym podium tegorocznej edycji festiwalu. Do Ciebie, Philipie w reżyserii Alexa Rossa Perry’ego to bezczelnie dowcipny portret zakochanego w sobie środowiska literackiego. A tytułowy bohater, koncertowo zagrany przez Jasona Schwartzmana, z powodzeniem może stanąć w jednym szeregu z neurotycznymi intelektualistami Woody’ego Allena czy Noah Baumbacha. Skeleton Twins Craiga Johnsona zamiast na robieniu kariery skupia się na relacjach rodzinnych. Bill Hader i Kristen Wiig wcielają się w role Milo i Maggie – bliźniąt rozdzielonych na prawie dekadę i paradoksalnie połączonych na nowo dokładnie wtedy, gdy chcą odejść z tego świata (Milo nieudolnie podcina sobie żyły, a Maggie ma zamiar połknąć garść ogromnych rozmiarów pigułek). Czarny humor, który wylewa się z ekranu, kryje jednak sporo goryczy i życiowych prawd. Rewelacyjne kreacje Hadera i Wiig – weteranów telewizyjnego Saturday Night Live, są warte każdej minuty spędzonej w kinie.
Ale AFF miał również coś dla mniej zagorzałych wielbicieli kameralnego kina niezależnego. Widzów przyciągały wielkie nazwiska – Pacino, Chastain, McAvoy, Sarandon. Manglehorn, wyciszony i skromny, zresztą jak większość filmów Davida Gordona Greena, dzięki roli Ala Pacino prezentowany był przy wypełnionej po brzegi sali. Ale ci, którym udało się kupić bilet, na pewno nie żałowali. Green tworzy kolejny (po znakomitym Joe z Nicolasem Cagem) intrygujący portret mężczyzny po przejściach, a historię jego życia opowiada w swoim nieoczywistym stylu, bazując bardziej na emocjach i wrażeniach, aniżeli na linearnej narracji. Nie pożałowali również widzowie, którzy wybrali się na Zniknięcie Eleanory Rigby: oni z udziałem hollywoodzkiej obsady: Jessici Chastain i Jamesa McAvoya. Obraz żółtodzioba w dziedzinie reżyserii Neda Bensona, który porwał się na innowatorski pomysł przedstawienia jednej w historii z trzech różnych perspektyw (niestety w ramach AFF nie zaprezentowano poprzednich części Zniknięcie Eleanory Rigby: On i Zniknięcie Eleanory Rigby: Ona) to jedna z piękniejszych i najsmutniejszych historii miłosnych, a duet Chastain i McAvoy są w swych rolach co najmniej tak samo fantastyczni, jak kiedyś Ryan Gosling i Michelle Williams w Blue Valentine Dereka Cianfrance’a. Tymczasem Eva Green i Shailene Woodley zagrały u Gregga Araki w świetnym Białym ptaku w zamieci – filmie zgrabnie łączącym stylistykę baśni i mrocznego klimatu, a Toni Collette i Anna Kendrick w bardzo kameralnych obrazach (Szczęściarze Megan Griffiths i Szczęśliwe święta Joe Swanberga).
Są artyści, którzy stale powracają na American Film Festival: James Franco, Joe Swanberg, Mark Duplass. I to w różnych rolach – reżyserów, producentów, aktorów. James Franco dał już się poznać wrocławskiej publiczności jako aktor i reżyser. Jednak w tym roku pojawił w całkiem innej odsłonie, jako autor książki Palo Alto przeniesionej na ekran przez Gię Coppollę, debiutantkę o reżyserskich tradycjach rodzinnych. Tymczasem reżyser, Joe Swanberg (w zeszłym roku znakomicie przyjęty obraz Kumple od kufla) tym razem postanowił stanąć także przed kamerą (Szczęśliwe święta). Przy okazji po raz kolejny udowodnił, jakim jest wnikliwym obserwatorem życia. Z kolei Mark Duplass powrócił na AFF w bardzo dobrze przyjętym filmie Dziwak w reżyserii Patricka Brice’a.
Na AFF znów można było obejrzeć seriale (podczas trzeciej edycji pokazywano popularne Dziewczyny). Tym razem zdecydowano się na nagrodzony Emmy popularny miniserial Fargo z głównymi rolami Martina Freemana i Billy Bob Thortona. Seria, wymyślona przez Noaha Hawleya, nie jest co prawda kontynuacją fabularnego Fargo z 1996 roku w reżyserii braci Coen, ale jedynie serialowym nawiązaniem. Twórcy festiwalu zagwarantowali jednak możliwość zapoznania się z pierwowzorem organizując pokaz specjalny tego, jednego z najważniejszych dzieł w karierze Coenów.
Nie sposób wspomnieć o wszystkim, co działo się podczas piątej edycji American Film Festival. Tym bardziej, że wrocławski przegląd to nie tylko filmy, seriale, retrospektywy czy nagrody. To także możliwość spotkania się z amerykańskimi twórcami twarzą w twarz, podczas licznych paneli, debat, a nawet nieformalnych spotkań, chociażby w klubie festiwalowym. W ciągu tych kilku jesiennych dni Polski i USA nie dzieli ocean, ani tysiące kilometrów. Ameryka wydaje się być gdzieś znacznie bliżej, jakby na wyciągnięcie ręki.