Agata Leśniewska: Tym razem, nawiązując do koncepcji Pani książki, która jest zapisem rozmów z osobami z kręgu Henryka Mikołaja Góreckiego, ja chciałabym zapytać Panią o pierwszy kontakt z postacią i muzyką kompozytora oraz o to, jaką rolę odegrał tu muzykolog prof. Adrian Thomas, z którym, jak rozumiem, spotkała się Pani podczas studiów poza granicami kraju?
Beata Bolesławska-Lewandowska: Adriana Thomasa poznałam w czasie pracy nad książką o Andrzeju Panufniku (Panufnik, PWM 2001). Późniejsza decyzja o studiach doktorskich pod jego opieką, na Uniwersytecie w Cardiff, była spowodowana tym, że chciałam pisać o rozwoju polskiej symfonii w drugiej połowie XX wieku, badając ten temat z szerszej niż tylko z polskiej perspektywy. Profesor Thomas, jako wybitny specjalista w zakresie muzyki polskiej, był dla mnie idealnym wyborem. On sam chętnie zgodził się przyjąć mnie „pod swoje skrzydła”, ze względów formalnych – nie byliśmy jeszcze wówczas w Unii Europejskiej – również okazało się to możliwe i tak zaczęła się nasza współpraca, która z czasem przerodziła się w przyjaźń. Podczas badań nad symfoniami oraz innymi utworami symfonicznymi Henryka Mikołaja Góreckiego, Adrian dzielił się ze mną swoim entuzjazmem dotyczącym zarówno muzyki, jak i samej osoby Góreckiego, opowiadając często o swoich osobistych spotkaniach z kompozytorem. A że i mnie muzyka Góreckiego jest niezwykle bliska, kontakty z Adrianem Thomasem bliskość tę pogłębiły niejako w sposób naturalny – choć samego kompozytora nigdy osobiście nie poznałam.
W Portrecie w pamięci przybliżone zostają historie związane z osobistymi inspiracjami kompozytora. Czy prawdziwe będzie stwierdzenie, że na twórczość H. M. Góreckiego oddziaływały w większym stopniu sytuacje tragiczne, dramatyczne?
To może byłoby zbyt duże uproszczenie, ale rzeczywiście życie Góreckiego było naznaczone sytuacjami tragicznymi niemal od samego początku. W wieku dwóch lat stracił matkę, niewiele później uszkodził nogę, co stało się przyczyną kalectwa i wielu późniejszych problemów zdrowotnych, w dodatku drugie małżeństwo ojca kompozytora okazało się dla małego Henryka wyjątkowo nieszczęśliwe, jako że od macochy nie zaznał miłości… Wszystko to wpływało i na jego życie, i na twórczość – co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Zwłaszcza śmierć matki i jej dojmujący brak to przecież niesłychanie ważny temat wielu jego kompozycji, na czele z Ad Matrem i III Symfonią „Symfonią pieśni żałosnych”.
W Pani rozmowach przewija się też wątek trudności w wykonywaniu utworów kompozytora, o jakiej mówili muzycy; powtarzający się brak „tego czegoś” często powodował swego rodzaju formy sprzeciwu H. M. Góreckiego. Proszę powiedzieć, na czym polega ten problem?
Muzyka Henryka Mikołaja Góreckiego często pozornie wydaje się prosta – zwłaszcza ta z późniejszego okresu twórczości. Tymczasem jej ascetyzm i powtarzalność powodują niezwykłą trudność dla wykonawców – polega ona na utrzymaniu odpowiedniego napięcia i zbudowaniu nastroju, dzięki któremu cała moc tej muzyki jest w stanie w pełni dotrzeć do słuchacza. Wielu wykonawców w rozmowach ze mną podkreślało, że muzyka Góreckiego wymaga od muzyków ponadnaturalnego zaangażowania – i to zarówno w sensie fizycznym, bo trudności te powodują bóle rąk czy stawów, jak i psychicznym – w sensie włożenia w muzykę własnych emocji. Kompozytor wymagał od wykonawców takiego właśnie zaangażowania i zżymał się, kiedy go nie widział. Jak mówi Marek Moś, „jego «więcej» wszyscy wykonawcy doskonale pamiętają…”. Oczywiście, w przypadku najwcześniejszych utworów Góreckiego, trudności dotyczyły też w ogromnym stopniu samych spraw technicznych – takie kompozycje, jak Scontri czy I Symfonii „1959”, są pod tym względem niezwykle skomplikowane technicznie, a przy tym również niosą ze sobą ogromny ładunek ekspresji.
Przeprowadzenie 42 rozmów z postaciami mającymi bezpośredni kontakt z kompozytorem, często bardzo osobisty – przytaczając np. osobę Davida Harringtona, zaowocowało książką tworzącą bardzo skrupulatny obraz człowieka, jakim był H. M. Górecki. Na ile zmianie uległa Pani wizja, czy tworzyła się ona w miarę poznawania kolejnych historii związanych z osobą kompozytora?
Raczej potwierdzało się moje przekonanie, że był to człowiek o nieprzeciętnej sile talentu oraz o niebanalnej, bardzo silnej i zdecydowanej osobowości, tak kontrastowej jak jego muzyka. Mój głęboki podziw i szacunek pogłębiły informacje o jego trudnym dzieciństwie i o tym, jak wiele przeciwności musiał pokonać, żeby zostać kompozytorem. Przez całe życie był niezależny w swej muzyce i poglądach, nie dał się uwieść modom, miał niezwykle mocno skrystalizowany system wartości – i w życiu, i w sztuce. I tego się trzymał. Myślę, że niewiele spotyka się tak autentycznych osób – ten autentyzm często bywał trudny dla bliskich, wykonawców (o jego „humorach” opowiada wiele osób), był też jednak czymś unikalnym i wyjątkowym. Podobnie jak jego niezwykły, właściwie samorodny talent kompozytorski, który zaowocował tak wspaniałą muzyką.
Odkryta ponownie po 1992 roku III Symfonia zachwyciła świat i zafascynowała wielu artystów, muzyków, malarzy, czy – jak mówi w Portrecie… Leon Markiewicz – również m. in. amerykańskich kierowców tirów. Jakie czynniki Pani zdaniem powodują, że III Symfonia, której siła i urok wydają się właściwie uniwersalne, była i jest tak różnie odbierana przez rodzimą krytykę? Zdania wśród Pani rozmówców wciąż wydają się bardzo podzielone – można przywołać nieodpowiednie i perfekcyjne zarazem wykonanie III Symfonii przez Stefanię Woytowicz, zupełną dezaprobatę, ale i zachwyt nad kompozytorskim geniuszem.
III Symfonia do dziś wzbudza kontrowersje. Tak się zdarza w przypadku dzieł w jakimś sensie skrajnych – a takim utworem jest przecież i Symfonia pieśni żałosnych. Rodzima krytyka przyjęła wykonanie III Symfonii w 1977 roku z bardzo mieszanymi uczuciami – należy jednak pamiętać, że poza głosami zdecydowanej krytyki, pojawiły się też głosy entuzjastyczne, głównie wśród młodego pokolenia krytyków (Andrzej Chłopecki, Małgorzata Gąsiorowska). Jednak dopiero jej ogromny międzynarodowy sukces uświadomił również i nam, jak bardzo wyjątkowe jest to dzieło. Najprostsze wytłumaczenie jest takie, że III Symfonia wyprzedziła swój czas, stąd jej niepełne zrozumienie w momencie pierwszych wykonań. Jej silne uduchowienie i modlitewna kontemplacja w połączeniu z ascetycznym językiem muzycznym o silnie neomodalnym i neotonalnym obliczu, to właśnie te cechy, które wzbudzają zarówno zachwyt u jednych, jak i odrzucenie u innych, szukających w muzyce odmiennych wartości oraz innej stylistyki.
W książce wraz z Andrzejem Wendlanem wyjaśnia Pani również zagadnienie i historię IV Symfonii, której premiera ma nastąpić w kwietniu 2014 roku. Czy może Pani powiedzieć kilka słów na temat tego utworu?
Na razie wiadomo tylko, że to pełnowymiarowa, czteroczęściowa symfonia o czasie trwania około 38 minut. Jej pełny tytuł to IV Symfonia „Tansman Epizody”, przeznaczona jest na wielką orkiestrę symfoniczną z organami i fortepianem obligato. Górecki skończył ją w roku 2006, ale nie zdążył zorkiestrować i pozostawił w formie skróconej partytury, czyli wyciągu fortepianowego z wszystkimi oznaczeniami dotyczącymi dynamiki, artykulacji i tempa. Syn kompozytora, Mikołaj, kierując się wskazówkami ojca, wykonał pełną partyturę i przekazał do wydawnictwa Boosey & Hawkes. Już 12 kwietnia 2014 roku ma odbyć się prawykonanie tej symfonii w londyńskim Royal Festival Hall – zagra londyńska Philharmonia Orchestra pod dyrekcją Andrzeja Borejki. I wtedy dowiemy się wszystkiego. Na razie wiem tylko, że IV Symfonia jest zupełnie inna od Trzeciej…
Czy podziela Pani opinię Pana Krzysztofa Droby, iż III Symfonii powinno słuchać się „w szczególnych sytuacjach, raz do roku, aby uniknąć jej zbanalizowania” i które z kompozycji H. M. Góreckiego są Pani ulubionymi?
Jak najbardziej. Nie wyobrażam sobie słuchania tej symfonii mimochodem, gdzieś „przy okazji”. Ona wymaga maksymalnego skupienia i zaangażowania również od słuchacza. Ogromnie lubię ten utwór, ale do moich ulubionych należy też wcześniejsza II Symfonia „Kopernikowska”, niesamowita energia i uderzająca siła dźwięku pierwszej części tej symfonii zderzona z niebiańskim niemal spokojem części drugiej – zakończonej najbardziej niezwykłą codą, jaką znam – robi na mnie zawsze piorunujące wrażenie… W ostatnim czasie natomiast zachwyciły mnie proste, ale jakże szlachetne opracowania Pieśni kościelnych, wydane w czerwcu ubiegłego roku jednocześnie przez PWM i na płycie firmy DUX. Takich perełek jest w muzyce Góreckiego więcej i wymieniać można by jeszcze długo…
Serdecznie dziękuje za rozmowę.