Zwyczajne szaleństwo
Zarówno Zwiagincew jak i Mundruczó przedstawili filmy doskonale mieszczące się w ich autorskim świecie oraz, w przypadku tego drugiego, w tradycji węgierskiej kinematografii. Podobnie stało się z dwoma największymi ekscentrykami tegorocznego festiwalu: Kim Ki-dukiem oraz Györgim Pálfi. Moebius tego pierwszego pozostaje filmem tyleż nieudanym, co zapadającym w pamięć. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Koreańczyk, od lat szokujący festiwalową widownię, postanowił za wszelką cenę prześcignąć swoje wcześniejsze ekranowe ekscesy, a zadanie to łatwym nie było. Wiele lat temu Agnieszka Holland w swojej Gorączce sięgnęła po powieść Andrzeja Struga Dzieje jednego pocisku, osią fabularną czyniąc, za jej autorem, pocisk przechodzący z rąk do rąk kolejnych rewolucjonistów. Najnowszy film Kim Ki-duka to z kolei „dzieje jednego penisa” – odcinanego i przyszywanego, zmieniającego swego dysponenta, a potem usiłowania znalezienia penisa zastępczego, ponownie odcinanego, miażdżonego, transplantowanego etc. Koreańczyk zdaje się traktować ów balet członków najzupełniej poważnie, sięga do mętnych freudowskich odniesień, próbuje kreować dramat; z ujęcia na ujęcie film żegluje jednak w stronę komedii wzbudzając na widowni zasłużone, choć przez reżysera niezamierzone, salwy śmiechu.
W Swobodnym opadaniu Pálfiego rama narracyjna, oparta na podejmowanych nieskutecznie próbach samobójczych staruszki, pozwala autorowi Taxidermii na umieszczenie w filmie siedmiu epizodów stanowiących popis jego surrealistycznej wyobraźni. Widzimy więc m.in. scenę aborcji à rebours czy seks przyszłości, wymagający wielkiej ilości folii, lecz i tak zakłócony przez insekty. Węgierski reżyser podąża tutaj tropem nowelowych szaleństw, zdarzających się już wcześniej w kinematografii Europy Środkowo-Wschodniej, takich jak pamiętni Guzikowcy Zelenki czy Opowieści Złotego Wieku autorstwa pięciu rumuńskich reżyserów według scenariusza Mungiu. W ostatnim filmie Pálfiego trudno dojrzeć coś więcej niż festiwal absurdu i ekscentrycznych pomysłów, mimo iż próbowano interpretować go jako głos w sprawie losu Madziarów pod rządami Orbana; humor Węgra jest jednak na tyle niekonwencjonalny, że film broni się nawet bez szczególnego naddatku sensów.
Historie prawdziwe i nieprawdziwe
Kumiko Davida Zellnera otwiera, a Zabić człowieka Alejandro Fernándeza Almendrasa zamyka plansza informująca, iż przedstawione wypadki wydarzyły się naprawdę. Pierwsza jest fałszywa, druga zaś najprawdopodobniej prawdziwa. Jeśli sądzić tylko po tych dwóch wypadkach, to okazuje się, iż życie pisze scenariusze znacznie bardziej przewidywalne niż fantazja twórców. Informacja otwierająca film Zellnera pochodzi z Fargo braci Coen aż do zdarcia VHS-owej taśmy oglądanego przez główną bohaterkę – samotną i nie znoszącą swojej pracy sekretarkę. Kumiko postanawia odnaleźć skarb, zakopany w śniegu przez Steve’a Buscemiego w pamiętnej scenie, wszak wszystko co pokazali bracia Coen wydarzyło się naprawdę w Minnesocie w 1987 roku, a w opowieści zmieniono tylko imiona postaci. Kino i bracia Coen nie mogą kłamać. Japonka zatrzymuje służbową kartę znienawidzonego szefa, któremu codziennie rano pluje do herbaty i wyrusza za ocean w poszukiwaniu Coenowskiego skarbu. Film Zellnera okazuje się dość przewrotną opowieścią, niby to demaskującą, a w istocie składającą hołd iluzyjnej sile ruchomych obrazów i X Muzie, wystarczającej wielu za cały świat. Z nieodzownym dystansem i ironią pochwala przy tym pogoń za marzeniem, nawet jeśli w marzącego lub marzącą nikt nie wierzy, jego lub jej plany są oczywistym absurdem, a zakończenie opowieści nie może być niczym innym jak tylko filmowym żartem. Trudno odmówić historii tej wdzięku oraz tego, iż do ostatniej chwili nie wiemy, jak swoją opowieść zdecyduje się zakończyć Zellner.
Odwrotnie rzecz ma się z filmem Almendrasa. Mocno osadzona w południowoamerykańskich realiach fabuła traktuje o spirali przemocy i codziennego terroru, bezradności zwyczajnych obywateli, bezkarności przestępców, niefunkcjonalnym prawie i obojętności jego stróżów. Niemal od początku, nawet jeżeli nie oglądaliśmy łudząco podobnych historii wcześniej, wiemy, iż stłamszony tchórzliwy ojciec rodziny pełni tu rolę strzelby, wiszącej na ścianie od pierwszego aktu, i w końcu wybuchnie – że to on zabije, a potem miał będzie do opanowania wyrzuty sumienia i najpewniej sam odda się w ręce policji, by czyn swój niecny odpokutować. Mimo iż wydarzenia toczą się zgodnie z przewidywaniami, dwóch godzin spędzonych w kinie nie sposób uznać za stracone – dzięki kilku dramatycznym scenom oraz narracyjnej biegłości reżysera. Skoro rzecz oparta była na wypadkach prawdziwych, pozostaje mieć tylko pretensje do życia, iż swe scenariusze pisze według Dostojewskiego, względnie Krauzego.
Od narracji filmowych opartych na faktach bardziej nieprzewidywalne są festiwalowe zestawy filmów, jak co roku zawierające w sobie kategorie „największego odkrycia” i „największego rozczarowania”. W tej ostatniej, z filmów najbardziej oczekiwanych, mieści się z pewnością Wróg Villeneuve’a według powieści Jose Saramago. Kanadyjczyk nie znalazł wizualnego klucza ani oryginalnego pomysłu na ekranizację utworu portugalskiego noblisty. Bardziej zaskakująca jest jednak okoliczność, iż krótko po znakomitym Labiryncie stworzył film tak najzwyczajniej w świecie nudny, pozbawiony emocji, snujący się z ujęcia na ujęcie i ze sceny na scenę, pozostawiający widza obojętnym i absolutnie go nieangażujący. Nie warto poświęcać mu zbyt wiele miejsca, bo w programie znalazły się przynajmniej dwa utwory z kategorii niespodzianek jak najbardziej pozytywnych.